Zadra. Robert Małecki
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Zadra - Robert Małecki страница 13
„Od której z nich chcesz uciec?”, spytał siebie w myślach.
Przysunął krzesło, ale nie usiadł. Zdjął mokrą kurtkę i zawiesił ją na oparciu. Ze stolika nocnego, na którym leżała paczka chusteczek higienicznych, zabrał pomadkę ochroną i próbował przetrzeć sztyftem przesuszone usta Agnieszki, z których obłaził naskórek. Przytrzymał i uniósł lekko jej brodę, na tyle, na ile pozwalało wyczuwalne w jej ciele napięcie mięśniowe. Udało mu się, ale sztyft był twardy. Pomadka z trudem zostawiała na miękkich wargach cienki, błyszczący film.
Następnie nasmarował jej zesztywniałe dłonie warstwą kremu, którego pozostałość wtarł we własne ręce.
Nie miał przy sobie książki, więc usiadł, założył nogę na nogę i zwiesił głowę.
„Powiedz coś do niej”, zwrócił się do siebie w myślach. „Odezwij się wreszcie jak mąż do żony”.
W pokoju i na zewnątrz panował półmrok.
Spojrzał na Agnieszkę, na delikatnie, ale rytmicznie unoszącą się klatkę piersiową.
Deszcz szumiał jednostajnie, zza drzwi dochodziły odgłosy krzątania się personelu i stukot drewniaków, którego echo odbijało się między ścianami szerokiego korytarza. Czasami słyszał śmiech i rozmowy, raz bliższe, raz dalsze, ale zawsze niezrozumiałe.
Dopiero po chwili zauważył, że na półce stolika nocnego leżała książka. Ostatnio czytał Agnieszce Następne życie Atticusa Lisha, ale tamta powieść była w jasnej, twardej oprawie, obłożona folią z kodem kreskowym w górnym rogu. Wypożyczyła mu ją Malwina Lemańska.
Gross nachylił się i sięgnął po książkę. Szara okładka miała pośrodku nieregularne wycięcie, przez które widział prosty rysunek na drugiej kartce, przedstawiający morskie fale, ze srebrzystymi kreskami na szczytach ich łuków, które równie dobrze mogły być spienionymi bałwanami, co refleksem światła.
Wewnątrz książki, na pięćdziesiątej stronie, tkwiła kolorowa zakładka.
Do tej pory sądził, że tylko on czyta na głos swojej żonie. Tymczasem ktoś z personelu podłapał tę formę kontaktu i Gross był za to wdzięczny.
Rzucił okiem na tylną okładkę, żeby się zorientować, o czym jest powieść Czeszki, Bianki Bellovej, pod tytułem Jezioro, a następnie przekartkował w ciszy początek powieści, żeby wejść w historię o Namim, chłopcu z wioski Boros położonej nad skażonym akwenem, który całe swoje krótkie życie, naznaczone traumą i cierpieniem, poszukiwał matki.
Gross wrócił do strony pięćdziesiątej i zaczął czytać. Najpierw szeptem, a potem normalnie, aż jego głos zmieszał się z szumem deszczu dzwoniącego o blaszane parapety. Czytał o tym, jak umierała babka chłopca i jak cała społeczność wioski żegnała ją na pomoście. Ktoś odepchnął łódkę, w której jeszcze żywa, ale konająca kobieta, została wysłana w ostatni rejs do Ducha Jeziora. W pewnej chwili Nami wskoczył do niej, babka ubłagała go jednak, by wrócił na ląd. Zrobił to, ale jednocześnie zdał sobie sprawę, że wraz z babką odpłynie największa tajemnica, czyli wiedza o losie jego matki. Nie mógł jej pamiętać, ale mimo wielu przeciwności losu zapragnął odnaleźć kobietę, która dała mu życie.
Zanim Gross się spostrzegł, upłynęły dwie godziny.
Zaznaczywszy zakładką miejsce, w którym skończył czytać, odłożył książkę i pocałował żonę w chłodne czoło.
Wyszedł na korytarz i udał się do szefowej ośrodka. Drzwi były jednak zamknięte, więc zapukał do sekretariatu i przywitał się z uśmiechniętą blondynką.
– Dzień dobry, panie Bernardzie. Szefowej nie ma – uprzedziła jego pytanie. – Mam coś przekazać?
– Nie, dziękuję. Kiedy indziej. Do widzenia. – Zamknął za sobą drzwi i ruszył w stronę klatki schodowej.
Ale wrócił.
– Ktoś oprócz mnie czyta mojej żonie powieść, prawda? – spytał zaskoczoną kobietę. – Myślę, że to dla niej ważne. Kochała książki. – Zawiesił głos. – To znaczy kocha książki. – Nie wiedział, jak się zachować, więc zamknął drzwi, nie czekając na jej reakcję.
Na zewnątrz pod ciężkim dachem chmur nieprzerwanie lał rzęsisty, zimny deszcz.
Gross przebiegł truchtem przez parking, omijając największe kałuże.
Wsiadł do samochodu, po czym machinalnie zapiął pas. Położył dłonie na kierownicy i wówczas zastygł. Długo wpatrywał się w mur odgradzający śmietnik od miejsc postojowych. Chociaż siedział nieruchomo, w myślach uciekał. Błądził, powracał i znowu podejmował kolejne próby ucieczki. „Perpetuum mobile”, pomyślał.
Ocknął się dopiero, gdy świat zaczął znikać za wypełzającą na szyby samochodu parą.
Jeszcze w Toruniu zjechał na BP, gdzie przy niewielkim stoliku w końcu sali, w pobliżu lodówek z napojami, zjadł hot-doga i wypił gorącą herbatę. Przyglądał się parze młodych, którzy stojąc w kolejce do kasy, trzymali się za ręce. Zupełnie bezwiednie ściągnął wzrok kobiety w eleganckim płaszczu i ze skórzaną torebką przewieszoną przez ramię, po czym speszony spuścił głowę i odgryzł kolejny kęs ciepłej bułki.
Herbatę zabrał do samochodu i sączył ją aż do Chełmży, gdzie wystygła zupełnie. Zaparkował pod komisariatem i wykorzystując przerwę w opadach, przeciął biegnącą do jeziora jezdnię, po której spływały strugi wody ze starówki.
Znalazłszy się na pierwszym piętrze, usłyszał głos sekretarki Beaty Różyckiej.
– Bernardzie!
Gross odwrócił się i zajrzał przez otwarte drzwi sekretariatu.
– Szefowa prosi. – Różycka skinęła głową w kierunku gabinetu komendantki.
– Od dawna mnie szuka? – spytał szeptem, podchodząc bliżej.
– Mniej więcej od godziny.
– Nie dzwoniła na komórkę – zastrzegł, ale Różycka wzruszyła tylko pulchnymi ramionami. – Mówiła, czego chce?
– Nie.
Westchnął, a potem nacisnął klamkę i wszedł do gabinetu komendantki, odprowadzony miłym uśmiechem koleżanki.
– O, jesteś wreszcie – powiedziała młodsza inspektorka Lucyna Wojtasik. Siedziała za biurkiem z otwartą teczką z korespondencją. Kiedy dokonywała dekretacji, stalówka pióra zgrzytała nieprzyjemnie po papierze.
Gross podszedł i usiadł przy stole do odpraw sąsiadującym z jej biurkiem.
– Trzymaj. – Podała mu kserokopię pisma.
Kolejne