Zadra. Robert Małecki
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Zadra - Robert Małecki страница 17
– Ale w jakim celu miałby się pozbywać pustego plecaka? – powątpiewał Gross, cały czas nasłuchując melodii.
– Jeśli dokumentów nie znajdziemy w jego domu, powinniśmy spróbować poszukać w jeziorze – nie ustępowała. – To znaczy, tego plecaka. A może jest w nim coś, co naświetli nam lepiej tę sprawę? Bo gdyby rzeczywiście zamierzał go utopić, to raczej gdzieś blisko brzegu i pewnie niedaleko od skraju lasu. To zwiększa nasze szanse.
Gross niechętnie przyznał jej rację.
– A co, jeśli wcześniej podrzucił sobie do lasu i linę, i te trytki? – dodała.
Komisarz zastanowił się nad jej słowami, przyglądając się gotyckiej wieży kościoła Świętego Mikołaja. Stare cegły nasiąkły deszczem i przybrały barwę zaschniętej krwi.
– To też ma sens – odparł i stłumił ziewnięcie.
Poczuł, jak jego powieki stają się ciężkie, a on sam osunął się w fotelu.
– Cholera – jęknęła Skalska. – Zawsze sądziłam, że samobójstwo to impuls, że trudno je tak metodycznie zaplanować.
Gross nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć.
– Sen dobrze ci zrobił – powiedział z nutą pochwały.
Doceniał szerokie spektrum, w którym obserwowała detale tej sprawy.
– Tobie też dobrze zrobi – zapewniła. – Sam skorzystaj ze swojej rady.
Bezwiednie pokiwał głową.
– Tak, ale najpierw muszę załatwić jeszcze jedną sprawę. – Pożegnał się ze Skalską i rozpakował kopertę od Judyckiej. Tak jak przypuszczał, była tam karta dentystyczna Rafała Beckera. Zeskanował kilkanaście stron, po czym przesłał PDF do Raszei.
Wreszcie zarzucił torbę na ramię i wyszedł z gabinetu.
Z wyższego piętra zbiegała właśnie Judycka w obcisłych czarnych spodniach i dżinsowej koszuli, niosąc coś pod pachą.
– O, dobrze, że szefa jeszcze zastałam. Proszę – powiedziała, podając mu dwie grube teczki przewiązane sznurkiem.
– To ta sprawa? – zapytał, a dopiero potem spojrzał na okładki z zapisaną odręcznie sygnaturą i nazwiskami Justyny Becker i Marcina Korczyńskiego.
Tekturowe oprawy pożółkły. Jedna z nich miała dwie nieregularne tłuste plamy. Obie – pozaginane i strzępiące się rogi. Sznurki poszarzały od brudu.
– Tak. Były w archiwum – odparła. – Ale chciałam je sama przejrzeć, żeby sprawdzić, czy wszystko się zgadza.
– Dziękuję – powiedział i wcisnął dodatkowe materiały do torby, której z racji ich objętości nie był w stanie zamknąć.
– Do jutra, szefie – rzuciła i uciekła z powrotem na górę.
– Do jutra – odpowiedział, gdy zniknęła mu z oczu.
Gross wyszedł na Sądową, po której szalał silny wiatr.
Nie zdecydował się wsiąść do samochodu zaparkowanego pod ogrodzeniem kościoła Świętego Mikołaja. Skręcił w lewo, w stronę starówki, i wąską ulicą między kamienicami przedostał się do Sikorskiego. Główny miejski deptak opustoszał, chociaż sklepy wciąż były otwarte. Ruszył w dół, w kierunku poczty, ciesząc się, że ulewę zastąpił delikatny deszcz. Policjant postawił kołnierz kurtki i przyspieszył. Dotarł do dwuklatkowego bloku po lewej, vis-à-vis cukierni Zyska, do której wybierał się czasem z Malwiną, gdy miała ochotę na szarlotkę albo świeże, jeszcze ciepłe pączki.
Zadzwonił domofonem.
Czekał, schowawszy głowę w ramiona przed chłodnymi powiewami wiatru. Przycisnął przycisk raz jeszcze i szybko wycofał się przed blok, żeby mrużąc oczy przed kapuśniakiem, zerknąć w okna kuchni i małego pokoju. Był pewien, że żadna z firanek się nie poruszyła.
Sięgnął po aparat i przyłożył go do ucha. Ponownie usłyszał tylko odtwarzany automatycznie komunikat.
Komisarz rozejrzał się bezradnie, jakby szukał pomocy. Ale nikt tędy nie przechodził. Dopiero kawałek dalej, w dół Sikorskiego, zobaczył starsze małżeństwo ukryte pod czarnym parasolem, którym targały silniejsze podmuchy. Mężczyzna z trudem utrzymywał go w dłoni.
Bruk błyszczał, a deszczówka wirowała, z chlupotem znikając w studzience.
Ostatni raz spojrzał w okna mieszkania Lemańskiej.
„Coś jest nie tak”, stwierdził w myślach i przeszedł w stronę biblioteki znajdującej się na Rynku.
Z oddalenia spojrzał przez okna do rozświetlonego wnętrza wypożyczalni znajdującej się po prawej stronie na parterze.
Malwiny tam nie było.
Talerz z dwiema kanapkami z żółtym serem i ciepłymi parówkami, które wyciągnął z garnka, położył na stole w kuchni. Obok postawił kubek parującej herbaty i wyjął z lodówki musztardę.
W domu było chłodno. Zmarznięte dłonie przyłożył do kubka i ogrzewał je przez chwilę. Kiedy zrobiły się cieplejsze, potarł je, żeby pobudzić krążenie. W końcu zabrał się do kolacji. Jadł w półmroku, przy akompaniamencie deszczu. Znużenie, które dopadło go w pracy, powoli ustępowało.
W pokoju, na tej części stołu, która była wolna od przyborów modelarskich, czekały na niego teczki zawierające informacje o zaginionych młodych, których szesnaście lat temu połączyły miłość i tragedia. Uznał, że w obecnej sytuacji musi się zapoznać z tymi materiałami.
Z kolei na drugim końcu, na macie modelarskiej, znajdowały się wycięte z wyprasek części kabiny ciężarowego opla z czasów drugiej wojny światowej. Gross zabrał się do nowego modelu kilka dni temu. Wcześniej skończył schwimmwagena, rodzaj wykorzystywanej przez Wermacht niedużej, czteroosobowej amfibii, którą wyposażył w kilka atrakcyjnych dodatków w postaci blaszek fototrawionych i elementów żywicznych. Model był już pomalowany, z naniesionymi delikatnymi śladami zużycia w postaci rys i obić lakieru oraz niewielkimi rdzawymi zaciekami wydostającymi się spod zaczepów pokrywy silnika i na mocowaniu śruby napędowej. Komisarz był zadowolony z efektów pracy i chciał nawet poprosić Marka Wantowskiego, prowadzącego chełmżyńską modelarnię dla dzieci i młodzieży, czy nie pomógłby mu w przygotowaniu niewielkiej dioramy. Chodziłoby o wykonanie podstawy i styropianowej bazy, a także nałożenie na nią masy gipsowej. Resztą Gross mógłby się zająć sam. Powinien porozmawiać o tym