Zadra. Robert Małecki
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Zadra - Robert Małecki страница 12
– Po co to zrobił? – Gross przerwał jej wywód. – Po co zacisnął sobie opaski na dłoniach?
Raszeja oparła łokcie na blacie biurka, na którym stał duży mikroskop. Wokół leżały zagraniczne czasopisma medyczne i kilka otwartych pudełek z preparatami. Zestaw komputerowy z monitorem znajdował się obok, na mniejszym biurku.
– Może bał się, że stchórzy? – spytała, wydmuchując dym ku sufitowi.
Gross zaprzeczył ruchem głowy.
– Wówczas powiesiłby się klasycznie, z pełnym zwieszeniem ciała – dodał.
Drzwi do gabinetu się otworzyły i Gross ujrzał w nich technika kryminalistyki.
– Bernardzie – powiedział Bloch. – Możesz podejść?
Komisarz popatrzył na Raszeję, która wysunęła papierosa z ust.
– Stało się coś? – zapytała.
Technik zamrugał. Oczy miał przekrwione. Sprawiał wrażenie zupełnie nieobecnego.
Poszli za nim do piwnicy i z powrotem znaleźli się w wychłodzonej sali sekcyjnej wypełnionej resztkami mdławego smrodu gnijącego ciała. Raszeja zaciągnęła się ostatni raz i zgasiła papierosa, po czym wyrzuciła go do kratki odpływowej w podłodze.
Jarek Bloch stanął przy stole sekcyjnym, na którym zostały pocięte ciuchy denata. Zmierzwił sobie włosy, a potem przetarł oczy i całą twarz.
– Przeoczyłem coś – rzucił, wskazując palcem na pozostałości ubrań.
Gross podszedł do stołu. Na blacie leżała duża brązowa koperta.
– Tkwiła tu, w wewnętrznej kieszeni kurtki. – Technik wskazał fragment okrycia wierzchniego.
Z powodu plam ociekliny trupiej komisarz nie zauważył wąskiego nacięcia materiału, który mógł sugerować, że znajduje się tam kieszeń.
– Ale co konkretnie? – spytał Gross.
Bloch sięgnął po aparat fotograficzny, a następnie odszukał na wyświetlaczu zdjęcie i pokazał je komisarzowi i Raszei. Oboje przysunęli się do aparatu.
– Chusta? – spytał Gross, przyglądając się pomiętemu czerwonemu materiałowi z białymi wzorkami.
– Bandana – sprostował Bloch. – Zakładana na głowę lub rękę, a może i przywiązywana do szlufki spodni. Zabezpieczyłem w papierowym pakiecie i opisałem.
– Świetnie – uznał Gross.
– Ale coś jest nie tak. – Bloch pokręcił głową.
– W jakim sensie?
Raszeja spojrzała na nich.
Technik zmarszczył czoło i otworzył usta, ale się nie odezwał. Chwilę trwało, zanim zebrał myśli.
– Chodzi o to, że ta chusta była w reklamówce.
Gross wziął do ręki aparat i przyjrzał się wyświetlonemu zdjęciu. Raszeja zerkała mu przez ramię.
– To nie wszystko – dodał Bloch. – Są na niej brunatne ślady.
Komisarz oderwał wzrok od niewielkiego monitora.
– Chcesz powiedzieć, że jest na nich krew? – spytał.
– To prawdopodobne, ale… – Bloch zawiesił głos.
Gross bezwiednie przygryzł policzek i cierpliwie czekał.
– Tej krwi musiało być dużo – dokończył technik. – Jakby ktoś zanurzył w niej chustę.
Rozpadało się na dobre.
Grube krople deszczu tłukły o spękany asfalt pokryty warstwą opadłych liści i rozbryzgiwały się na mniejsze. Droga błyszczała.
Gross pobiegł wzdłuż skrzydła obiektu dla śpiochów, jak nazywano osoby pozostające w śpiączce. Schował się na parterze i odsapnął. Wszedł na pierwsze piętro i skierował się do pokoju, w którym od lat przebywała jego żona. Przystanął w progu zaskoczony, bo na łóżku tuż przy drzwiach leżała młoda kobieta, krótko ostrzyżona korpulentna szatynka, którą widział pierwszy raz. W jej czaszce, po prawej stronie, było spore, nieregularne wklęśnięcie, w którym układał się teraz złowrogo półcień. Oczy miała przymknięte, a w otwartych ustach połyskiwały dwa duże siekacze.
Zamknął za sobą drzwi, podszedł do łóżka Agnieszki i oparł dłoń na jej stopach ukrytych pod grubą warstwą kołdry i zielonego koca. Leżała na boku, zwrócona do okna i drzwi balkonowych. Martwy wzrok miała utkwiony w szybie, po której jedna za drugą uciekały zygzakami krople deszczu. Obserwował je, nasłuchując szumu ulewy, który wzmagał się, po czym cichł nagle, by za chwilę przypomnieć o sobie głośnym chrobotaniem w okna i bulgotaniem w rynnach.
„Ucieczka”, pomyślał.
Ile razy właśnie w tym miejscu przychodził mu do głowy ten pomysł. Z coraz większym wysiłkiem dźwigał ciężar, na który złożyła się nie tylko tragedia Agnieszki, lecz także pustka, wypełniająca go po brzegi od czasu, kiedy opuścił go syn. Syn, którego zaniedbał, o którego miłość w ogóle nie walczył i o którego potrzebach – co zdawało mu się niemożliwe – zupełnie zapomniał, oddając się całkowicie pracy. Jedynemu narkotykowi, który tak silnie go uzależnił i wytworzył w nim pancerz. Tych dziesięć lat, od kiedy stracił żonę i zaczął tracić syna, wydawało mu się czarną dziurą, potężną wyrwą w jego czasoprzestrzeni, której nic już nie mogło zasklepić. Być może dlatego tak bardzo chciał uciec i rozpocząć nowy etap u boku innej kobiety. Ale na tym rozdrożu sam ogradzał się kolejnymi zasiekami.
Wsunąwszy dłoń pod kołdrę, pogładził żonę po stopach, a potem wyżej, po łydkach, wyczuwając pod palcami miękkie owłosienie.
Cofnął rękę.
Ale czy umiałby to zrobić? Czy mógłby kochać się nad ranem z Malwiną, a potem przyjeżdżać tutaj i ocierać ślinę z ust kobiety, której obiecywał miłość i troskę, której czytał na głos książki, obcinał przydługie, pożółkłe ze starości paznokcie, wcierał krem w czoło?
Tuż za obsadzonym starymi drzewami skwerem dostrzegł kuriera w służbowym polarze, ze sporym kartonem w rękach. Mężczyzna zmierzał do starego budynku, przeznaczonego