Kocie chrzciny. Małgorzata Sidz

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Kocie chrzciny - Małgorzata Sidz страница 3

Kocie chrzciny - Małgorzata Sidz Reportaż

Скачать книгу

      Grill jest już gotowy. Obok niego, na tarasie, rozłożone są mięsa, ryby, chleb żytni, sałatka ziemniaczana. I oczywiście karjalanpiirakat – pierożki karelskie z własnoręcznie ubitą pastą jajeczno-maślaną. Trochę ziemniaków, trochę sałaty, śmietana. Będą pasować do mięsa, tak jak jabłkowy sznaps. Młodszy z synów już poszedł zbierać maliny do tarty.

      Najedzeni, wejdą do nagrzanej balii. Wielka, pomieści wszystkich. Znajdzie się nawet miejsce dla małego, unoszącego się na wodzie plastikowego żółwia z termometrem w tyłku. Balia jest solidna, drewniana, pachnąca modrzewiem i żywicą. Tak jak z sauny, można z niej wyskakiwać, a potem biec po świeżej trawie, przez kamienie i piasek, prosto w zimne, słone orzeźwienie. Nago, w kąpielówkach, jak komu wygodniej. Wszystko jest akceptowane, wszystko jest dobrze widziane. Juhannus to taki dzień, w którym wszystkie rodziny są szczęśliwe i takie same.

      Wieczorem rodzina rozpali wielkie ognisko – juhannuskokko. Najlepiej przy brzegu, żeby płomień pięknie odbijał się w wodzie. I większe niż w zeszłym roku. Będą spoglądać na nie, przytulając się i pijąc karhu. Może ktoś zaśpiewa, ktoś inny znajdzie odpowiednią muzykę w internecie. Rodzice skradną sobie całusa, kiedy synowie będą zajęci dorzucaniem drewna.

      Ale to nie ostatni ogień tego dnia. Kiedy już zrobi się chłodno, rodzina ogrzeje się przy kominku. Zagra w gry planszowe, pokłóci się prawie na śmierć przy monopolu. Będą naleśniki z dżemem truskawkowym i bitą śmietaną. Koniecznie w kształcie wydłużonych serc. Do tego gorąca czekolada. Gdzieś w tle przygrywać będzie telewizor. Jego dźwięki zwolnią domowników z obowiązku niepotrzebnej rozmowy.

      Kominek stoi w głównym domu, tym po dziadkach. Pełno w nim starych, drewnianych, skrzypiących mebli, które trochę przerażają, a trochę napełniają nostalgią. Dziadek sam zbudował ten dom, mówi tata, każdy fiński mężczyzna powinien. A potem wspomina, jak bawił się tu w chowanego. Jak razem z siostrą próbowali zabrać łódkę taty i udawali, że są żeglarzami. Teraz tata ma własny jacht, a nawet dwa. Jutro większym z nich wypłynie po pizzę na sąsiednią wyspę.

      Ale dzisiaj będą jeść wołowinę z grilla. Zaraz mama zawoła wszystkich do pomocy. Na razie para wciąż milczy objęta i otulona ręcznikami. Rano, kiedy przyjechali, na trawie znaleźli ślady sarny. Może jelenia? A na pomoście stał zając i długimi uszami nasłuchiwał ciszy. Tak jak oni teraz. Chcieliby go zaprosić, żeby pomilczał z nimi. Na pamiątkę zostawił im tylko bobki.

      Drugi syn powoli zabiera się do rozpalania ognia pod balią. Rodzice doprawiają mięso. Może pora już zabrać łososia z sauny? Trzeba pójść do domu po przyprawy i sosy. Chłopak z dziewczyną idą razem – trochę tam strasznie w pojedynkę. Zostawiają buty przed drzwiami, żeby nie zniszczyć drewnianej podłogi. Na półkach i szafkach z ciemnego drewna stoją oprawione w ramki fotografie gorzej i lepiej pamiętanych członków rodziny. Dom pełen jest wspomnień. Żyje własnym życiem już od ponad sześćdziesięciu lat.

      W toalecie leży stosik Kaczorów Donaldów z lat siedemdziesiątych. Na framudze drzwi widać pozaznaczany dwukolorowymi kredkami wzrost. Metr, metr dwadzieścia dwa, metr pięćdziesiąt, metr sześćdziesiąt dwa. Dookoła medale i dyplomy od największego fińskiego banku – babcia pracowała tam całe życie. Wśród starych ścian słychać jeszcze wieczorami śmiech dzieci i wojenne opowiadania dziadka. Słychać, jak mały Tomi krzyczy do taty, żeby dał mu poprowadzić samochód po ścieżce, i jak mała Karin grabi piasek na plaży. Jak rodzice obserwują ich zza firanki i przytulają się dumni.

      Dzisiaj Tomi przywiózł własnym samochodem do mökki całą rodzinę. Synowi i jego dziewczynie powierzył mały domek, który sam wybudował. Piękne drewno, dwa piętra, okna w dachu do obserwowania gwiazd. Wstawił tam nawet zmywarkę. Chodzi przecież o wygodę, o to, żeby przez te parę tygodni w roku spędzane w mökki cieszyć się nieograniczonym szczęściem i swobodą. Pić zdrowie dziadka i babci w domu, w którym ich już nie ma, i cieszyć się myślą, że nowe pokolenie jest już tutaj. Gotowe, by wypełnić te puste ściany swoją obecnością. I wybudować kolejny domek.

       Apartheid

      30 kwietnia. Przed niskim, drewnianym budyneczkiem studiów o Azji Wschodniej skwierczy marynowany po koreańsku boczek. Tłuszcz tryska do sałatki, na biały obrus i do ziemniaków. Cztery długie stoły, a właściwie ławki szkolne, powoli uwalniają się od ciężaru fińskich i azjatyckich potraw. Siwiejący profesor w króliczych uszkach na głowie przygotowuje tradycyjny poncz na trzy sposoby, co sprowadza się do mieszania wódki z różnokolorowymi napojami gazowanymi. Ten z napojem malinowym opatrzony jest flagą Japonii. Czerwona fanta to Chiny, a dżin z pływającymi kawałkami ciemnych winogron – Korea. Jego młodszy kolega, który włożył kapelusz w kształcie beczki piwa, napełnia studentom kieliszki szampanem. Pani profesor w uszkach Myszki Miki bawi się z nimi w przechodzenie pod liną.

      Studenci idący na koncert zbaczają z leśnej dróżki zwabieni głośnym k-popem, śmiechem i zapachem mięsa i grillowanych warzyw. Jest dużo alkoholu. Nawet mieszkające na kampusie wiewiórki zainteresowały się wydarzeniem i bezpiecznie, z pozycji niedalekiego krzaczka, obserwują, kiedy na ziemię spadną okruszki. Wróble obskakują rower, na którym ktoś zostawił kromkę czarnego pieczywa.

      Około południa do stojących pod budynkiem dołączają kolejni studenci i rusza długa parada. Najważniejsi poniosą flagi swoich wydziałów, reszta kolorowe baloniki. Jest Kubuś Puchatek, Chewbacca i wielka dmuchana butelka szampana. Wśród nich grają na bębnach, słychać wuwuzele, ktoś rozrzuca konfetti i serpentyny, które inni zarzucają sobie potem na szyje. Ludzie machają do idących w paradzie z balkonów. Jest głośno, trochę brudno i bardzo pijanie.

      Większość studentów nosi dziś kombinezony z naszywkami z odbytych wycieczek i przeżytych imprez. Kolory kombinezonów reprezentują konkretne wydziały, można też na nich napisać swoje imię flamastrem. Należy je zakładać na wszystkie imprezy i nie wolno ich nigdy prać. Kupuje się je tanio, ale w zamian zostaje się żywą reklamą sponsora. Medycyna na przykład nosi kombinezon w kolorze białym i reklamuje buranę – najpopularniejsze w Finlandii tabletki na ból głowy. Przydadzą się jutro.

      Są koncerty, jest wesołe miasteczko, ktoś nadmuchał plastikowy basenik. Po rzece płyną wystrugane z byle czego kajaki, odważniejsi piją wódkę w pontonach. Niektórzy noszą kurtki, inni chodzą bez koszulek. Nawet głowa Lenina przystrojona jest w hawajski lei i kolorową czapeczkę. Młodzi, tańcząc na ulicy, podążają za paradą. W siatkach z Lidla niosą sześcio- i dziesięciopaki taniego piwa i wino w dwulitrowych kartonach z kranikiem. Na parę dni miasto zostało opanowane przez studentów i zatraca się w radosnym chaosie młodości.

      Po koncertach, wspólnych śpiewach i przemówieniach pora, żeby wreszcie założyć marynarskie czapeczki. Zaraz będzie odliczanie. Czapeczki ze swoim nazwiskiem Finowie dostają po ukończeniu liceum. Przydają się potem przy wielu okazjach – między innymi na Vappu, święcie Pierwszego Maja, które najhuczniej obchodzone jest w przeddzień. Trzy, dwa, jeden – strzał korków! Z każdej strony rozlewa się strumień wina musującego. Można założyć czapeczki. Brudne kombinezony stają się jeszcze brudniejsze od lepkiego szampana. Młodsi popisują się, wypijając całą butelkę naraz. Rodzice przypatrują się im z wyrozumiałym uśmiechem. Ich czapeczki są już nieco wyblakłe, ale w rękach mają te same butelki taniego prosecco, a u boku znajomych ze szkoły, z którymi świętowali dwadzieścia lat temu.

      Stoimy

Скачать книгу