Kryminał pod psem. Marta Matyszczak
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Kryminał pod psem - Marta Matyszczak страница 14
Do pijalni weszła para facetów, którzy nijak nie wyglądali detektywowi na kuracjuszy. Obaj w modnych garniturach i wypastowanych półbutach, których nie zdążyli jeszcze uwalać solą drogową. Byli pochłonięci rozmową. Usiedli przy stoliku obok. Solański nadstawił ucha.
– I co teraz? – zapytał jeden.
– Chuj strzelił interes – odparł drugi. – Bez jego kasy jesteśmy w dupie. Już nawet Witold nic nie zdziała.
– Jakiś nowy inwestor?
– No nie wiem. Słowik najbardziej pasował.
Róża też podsłuchiwała. Przechyliła się zbyt mocno w stronę mężczyzn i nieomal spadła z krzesła. Narobiła przy tym rabanu, wzmożonego jeszcze trzaskiem dobiegającym spod stołu. Solański zerknął pod nogi. Gucio leżał w kałuży zdrowotnej źródlanki i wylizywał ją zapamiętale. Z boku tkwiły przewrócone kubki. Pierwszy garniturek odwrócił się w ich kierunku. Zlustrował parę martwym wzrokiem. Podniósł się bez słowa i ruszył do wyjścia. Po chwili dołączył do niego znajomy.
– Chyba mu smakuje – zauważyła Róża.
– Dziwny jest – przyznał Szymon.
Wyszli, porzucając szansę na ozdrowienie wodami wodorowęglanowo-sodowo-jodkowymi oraz bromkowymi.
Gucia musieli wyciągać z pijalni siłą.
Przenieśli się do Café Helenki. Na wyraźne życzenie Róży. Solański najchętniej śledziłby tych dwóch elegantów, którzy rozmawiali o ich trupie, ale Kwiatkowska uznała, że nie warto. Bo skoro garniturki – na swój sposób i może niezbyt przekonująco, ale jednak – ubolewały nad śmiercią Mateusza Słowika, to nie mogły mieć z nią nic wspólnego.
– Gdyby go zarąbali, teraz tańczyliby kankana, a nie biadolili – wyjaśniła Szymonowi swój tok rozumowania. – Poza tym ja chcę sernika! – To był najważniejszy argument.
W Helence przywitała ich Francja-elegancja. Żyrandole wisiały te same co w pijalni, siedziska też postawiono wytworne: czerwone fotele z pluszu i czarne krzesła ze srebrnymi obwódkami. Do tego stylowy bar z ciemnego drewna.
– Sala idealna na nasze wesele, nie sądzisz? – Róża poruszyła gnębiący ją problem.
– Kto mógł zabić tego całego Słowika?
Tak jak się spodziewała, Solański zmienił temat. Tym razem jednak Kwiatkowska nie zamierzała się dać spławić.
– Wielkościowo byłoby okej – ciągnęła. – Bo w sumie ile osób zamierzamy zaprosić? Ja, ty, moi i twoi rodzice. – Dodawała na palcach. – Dwa serniki i dwa earl greye – złożyła zamówienie na jednym wydechu, bo właśnie podeszła do nich kelnerka. Wybrała bezpieczną herbacianą opcję, ponieważ przy kawie Szymon z pewnością zacząłby wydziwiać i zażądałby rozpuszczalnej siekiery w szklance. A potem jeszcze przesypałby do niej połowę zawartości cukierniczki.
– Ta jego żona, Patrycja, wydaje się zagubiona, więc ją skreśliłbym z listy podejrzanych – uznał detektyw.
– Typowe! – obruszyła się Róża. – Łatwo dajesz się omamić jakimś lampucerom! – Kwiatkowska zupełnie wbrew sobie dała się wciągnąć w śledcze dywagacje. – Przecież w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach przypadków winna jest żona! Statystyk nie znasz? – zirytowała się.
– Niby tak. Choć tym razem nie sądzę – upierał się ten znawca kobiecej duszy.
– Tylko mi nie zapraszaj Potomek-Chojarskiej! – zastrzegła dziennikarka, wracając do najistotniejszej kwestii. – Cholery znieść nie mogę! Na pewno zechciałaby zostać gwiazdą wieczoru na moim weselu! Znaczy naszym – poprawiła się po chwili.
Prawniczka dwojga nazwisk zalazła Róży za skórę przede wszystkim tym, że zaginała parol na Solańskiego. Wprawdzie dawno temu i sprawa była już nieaktualna, ale prewencja nigdy jeszcze nikomu nie zaszkodziła.
– Gdzie mam jej nie zapraszać? – Szymon był autentycznie zdumiony.
– Na nasz ślub! – Kwiatkowska się zdenerwowała i rozchlapała na spodek herbatę, którą właśnie podała przewiązana fartuszkiem dziewczyna. – A o czym my tu rozmawiamy?
– O morderstwie?
– Masz rację – zgodziła się Róża. – O zabójstwie. W afekcie. Do którego zaraz dojdzie, jeśli się nie skupisz!
– Komisarz powiedział, że gdy będzie mieć wyniki sekcji zwłok, to nam je nieoficjalnie przekaże. Muszę przyznać, że pierwszy raz spotykam się z takim przypadkiem. – Solański się zamyślił. – On chyba serio by chciał, żebyśmy to my znaleźli mordercę. Wtedy przypisze sobie wszystkie zasługi. Mnie taki układ pasuje – przyznał. – Byle Biela zapłacił.
Róża postanowiła nic już więcej nie mówić. Narzeczony od siedmiu – co tam, od siedmiuset! – boleści i tak jej nie słuchał. Ze złości zjadła swój sernik, a potem zabrała się do kawałka leżącego przed Szymonem. Tylko ostatkiem siły woli powstrzymała się od wylizania talerzyków. Kij z kaloriami! I tak nie ma jeszcze upatrzonej sukni ślubnej. Nie musi się więc odchudzać. Najwyżej kupi sobie o rozmiar większą.
Detektyw głośno biadolił nad meandrami śledztwa. Róża postanowiła ten czas wykorzystać na swoje zawodowe sprawy. Nawiązała ostatnio współpracę z pewną firmą kosmetyczną, która przysłała jej do przetestowania kremy ochronne na zimę. Były jakieś dziwne. Według informacji na opakowaniu – w stu procentach naturalne, nieszkodliwe dla środowiska, bez parabenów i sztucznych barwników, bez zapachu, w ogóle bez niczego. Kwiatkowska wydobyła z torebki słoiczek. Przesiadła się do stolika pod oknem, zostawiając mamroczącego Solańskiego samopas. Ustawiła smartfon na niewielkim statywie. Włączyła przednią kamerę.
Nagranie wystartowało.
– Cześć, kochani! – zakrzyknęła Róża nieswoim głosem. Usłyszała, że Gutek warknął w odpowiedzi. Zachowała jednak kamienną twarz i podetknęła przed obiektyw reklamowany produkt. – Zobaczcie, co tu mam! – uskuteczniała gadkę dla gimbazy, czyli swojej grupy docelowej. – Świetne smarowidełko! – Odkręciła słoik i zajrzała do środka. Nie była w stanie powstrzymać grymasu, który wymalował się na jej twarzy. Świństwo śmierdziało okrutnie! Do tego miało kolor kupy i takąż konsystencję. Kwiatkowska z obrzydzeniem wetknęła palec do mazidła. Pogmerała. – Mmm – wydusiła z siebie. – Wygląda obłędnie – kłamała dalej. – To krem chroniący nasze mordeczki przed syfiastą pogodą. Taką jak teraz. – Na chwilę skierowała oko kamery na zewnątrz. – Jak widać, pizgawica. Znaczy… ten… śniegu narąbało – poprawiła się. – Dobra, do rzeczy – pouczyła samą siebie. – Nakładamy krem na twarz. – Przeszła od teorii do czynu. Zacisnęła usta, co niestety zmusiło ją do oddychania nosem. Pacnęła nieco brei na policzki i czoło. – Dżizas! – Nie wytrzymała. – Ale to daje. Sorry, moi drodzy, ale prawda jest taka, że to mi wygląda na mieszankę kangurzego guana z sikami mojego psa. Matko! Fuj! – ulżyła sobie. Wyjęła