Kryminał pod psem. Marta Matyszczak

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Kryminał pod psem - Marta Matyszczak страница 15

Kryminał pod psem - Marta Matyszczak Kryminał pod psem

Скачать книгу

oni ci za to zapłacili? – Solański stał nad nią i podpierał się pod boki.

      – I to grubo. – Uśmiechnęła się. – Nie liczy się, co mówię. Ważne, że mówię – pouczyła detektywa. – Potrzebuję detoksu – poskarżyła się. – Najpierw te szczawy, potem to ścierwo. Jeśli mi zaszkodzi na urodę, to jak ja będę wyglądać na swoim weselu? Na naszym znaczy.

      Solański odwrócił się na pięcie. Zapiął smycz Guciowi i wyszedł z Helenki. Róża najpierw dopiła jego herbatę, a dopiero potem poszła w ślady detektywa.

      Rozdział 3

      I jak jechali bez Pułaskie

      Fordziak w latarnię wyrżnął z trzaskiem[3]

      Dawniej. Afera

      Kalendarium wydarzeń. Polska, 1927 rok

      • 26 lutego Ministerstwo Spraw Wewnętrznych RP wydało okólnik, który ustanowił Mazurka Dąbrowskiego hymnem narodowym. Autor melodii jest nieznany, słowa zaś stworzył pisarz i polityk Józef Wybicki.

      • 7 marca Rada Ministrów wydała uchwałę o sprowadzeniu do Polski prochów Juliusza Słowackiego. Zostaną złożone na Wawelu.

      • 21 marca zakończył się kilkutygodniowy strajk włókniarzy w okręgu łódzkim.

      Jagoda Węglarz jest świadkiem dramatycznych wydarzeń.

      – Firma Portretowa L. Abszac. – Józef Maria Boryczko odczytał napis zamieszczony w dolnym rogu obrazu. – A cóż to?

      – Sposób na zarobek – odparł Abszac, nie wyjmując papierosa z kącika ust, i przekazał Boryczce jego podobiznę. – Prezent dla ciebie. Pozostałych będę kasował – wyjaśnił.

      Wniosłam właśnie filiżanki i dzbanek z herbatą na tacy. Rzuciłam okiem na płótno, gdy przechodziłam obok literatów. Powiem szczerze, że gdyby ktoś wypaskudził taki bohomaz i twierdził, że przedstawia moją twarz, nie ręczyłabym za siebie. Boryczko wyglądał jednak na zadowolonego.

      – To namaluj pan mnie. – Do salonu wtoczył się Ignacy Fawloński.

      Zabawę zaczął chyba jeszcze u siebie w Almie. Być może w restauracji, która mieściła się na parterze od frontu. Nie trzymał już pionu. A w Martynie towarzystwo dopiero zaczęło się zbierać w celach przyjęciowych.

      – Jagoda! – usłyszałam głos pani Marleny dobiegający z korytarza.

      Pośpieszyłam do szefowej. Pracy było co niemiara. Wszystkie pokoje mieliśmy zajęte. Do wód wreszcie zjechali goście. Z całego kraju. Odkąd starszy pan Fawloński, a potem pan Chodelski, ojciec pani Marleny (po którym zresztą zostawiła sobie nazwisko, przejął je także jej mąż), rozbudowali infrastrukturę wodoleczniczą, Szczawnica stała się popularnym uzdrowiskiem. Pewnie nie jestem obiektywna, w końcu tu się urodziłam i to jest moje miejsce na ziemi, ale uważam, że Pieniny to najpiękniejszy zakątek naszego kraju. Gdy się spojrzy na te zielone krajobrazy, zbocza upstrzone stadami owiec i drewnianymi chatkami, góry poprzecinane rwącym nurtem rzeki, można pomyśleć, że jest się w niebie.

      Choć muszę szczerze przyznać, że inne rejony, także zagranicę, znam tylko z książek. Nigdy nie miałam okazji podróżować. Mam nadzieję, że kiedyś się to zmieni.

      Zajęłam się obowiązkami kuchennymi. Przygotowałam rosół, sznycle, nadziewanego kurczaka, golonkę, ziemniaki, jarzyny, leguminę, tort chałwowy i babeczki maślane. Do tego morze alkoholu. Menu nieco odmienne od tego, które serwowaliśmy kuracjuszom na co dzień. Tamto musiało być lekkie, ku zdrowotności. Dziś wieczorem goście chcieli jednak poszaleć, także kulinarnie.

      Huk roboty!

      Przez to, że byłam tak zajęta, nie zorientowałam się w porę, co się święci.

      Kto strzelał?

      Czy ktoś ucierpiał?

      A jeśli tak, to kto?

      Gdzie należało szukać winnych?

      Tymczasem przyjęcie rozkręcało się powoli, ale nieubłaganie. Za każdym razem, gdy zjawiałam się w salonie, by podać kolejne dania albo zabrać brudne talerze, towarzystwo było na wyższym poziomie upojenia. Biesiadnicy reagowali na alkohol po swojemu. Józef Maria Boryczko upił się na przykład na wesoło. Przechadzał się chwiejnym krokiem od niewiasty do niewiasty i prawił im te swoje zawoalowane złośliwości, z których słynął. A że wyglądał jak młody Bóg, żadna nie miała mu tego za złe. Albo nie była świadoma, że się z niej szydzi.

      – Pani to zapewne marzy, by mieć stopę wąziutką – zwracał się właśnie do Marleny Chodelskiej, damy wytwornej, ale dość jak na kobietę wysokiej i barczystej. W dodatku obdarzonej rozmiarem buta, którego nie powstydziłby się chłop feudalny. – A żyć by pani chciała na szerokiej – kontynuował.

      Następnie przerzucił się na swojego przyjaciela, Lesława Abszaca, który całkiem trzeźwo – zważywszy na ilość wlanej w przełyk wódki – dyskutował z panią Chodelską.

      – Nie pożądaj żony bliźniego swego nadaremno – wysapał mu do ucha, po czym zaczął wypatrywać następnej ofiary.

      Abszac z kolei, gdy już przestał wlepiać gały w obfity dekolt Chodelskiej, przypomniał sobie o swoim nowym biznesie. I z miejsca postanowił wprawić go w ruch. Przytargał z pokoju sztalugę z farbami i usadowił się na werandzie, gdyż tam – jak twierdził – miał najlepsze oświetlenie oraz stosowny przepływ powietrza. Kolejka chętnych ustawiła się do niego spora. Abszac popijał wprost z butelki, by nie kłopotać się ciągłym dolewaniem, i tworzył portret za portretem.

      W zapamiętaniu.

      Na akord.

      Jak w fabryce.

      – Ja miałem być pierwszy! – zakrzyknął Ignacy Fawloński i przepchnął się ku artyście.

      Zdziwiłam się, że jeszcze potrafi formułować jakiekolwiek zdania.

      Poszłam do kuchni po cynaderki. Trochę mi to zajęło, bo musiałam je jeszcze podgrzać, a gdy z powrotem pojawiłam się wśród gości, stałam się świadkiem niezłego zamieszania. Towarzystwo ganiało się po piętrach, wrzeszczało, rozchlapywało trunki po dywanach, mazało ukradzionymi Abszacowi farbami po ścianach i demolowało meble.

      Chciałam zapytać pani Marleny, czy nie wezwać moich braci na pomoc w spacyfikowaniu tej Sodomy i Gomory, ale – co zauważyłam ze zdziwieniem – gospodyni sama brała udział w rozróbie.

      Zaczęłam myć talerze. To było najbardziej znienawidzone przeze mnie zajęcie. Takie bezsensowne. Ledwie udało mi się wyczyścić stertę półmisków, a już trzeba je było upaprać kolejnym jadłem serwowanym tej nienażartej tłuszczy.

      Zeskrobywałam właśnie wyjątkowo upartą panierkę, która przywarła do rondla, gdy garnek wyślizgnął mi się z omdlałej dłoni i wylądował na talerzyku deserowym. Naczynie pękło z trzaskiem.

      Zbyt głośnym jak na głupią porcelanę.

Скачать книгу