Kryminał pod psem. Marta Matyszczak

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Kryminał pod psem - Marta Matyszczak страница 12

Kryminał pod psem - Marta Matyszczak Kryminał pod psem

Скачать книгу

przyniosła talerze – górę wątróbki dla niej i pizzę dla Szymona – Róża przystąpiła do akcji.

      – Jeszcze kompocik poprosimy – zwróciła się do kobiety, która raczej nie miała zbyt dużo do roboty w tym opustoszałym przybytku.

      Gdy tylko napój wjechał na stół, Kwiatkowska sięgnęła po szklankę i wylała jej zawartość na spodnie ukochanego.

      – Och! Przepraszam! – zakrzyknęła teatralnie. – Ale ze mnie gapa! Idź do łazienki, wysusz to sobie – poradziła detektywowi.

      Szymon powlókł się do toalety, a w tym czasie Róża przeprowadziła akcję dywersyjną. Nakarmiła Gucia wątróbką. Poszło błyskawicznie. Psa nie trzeba było namawiać do jedzenia. Zazwyczaj wchłaniał każdy posiłek, jakby miał być jego ostatnim. Następnie Kwiatkowska w tym samym tempie spałaszowała pizzę Solańskiego. Zapiła repetą kompotu. Machnęła na kelnerkę i nakazała jej zabrać dowody zbrodni, czyli puste talerze. Gdy Solański wrócił z WC, blat lśnił czystością.

      – Gdzie żarcie? – zapytał.

      – A to ty nie skończyłeś? – zadziwiła się Róża, znów prezentując poziom artystyczny amatorów w prowincjonalnym domu kultury. – Myślałam, że skończyłeś. Pani zabrała naczynia.

      – A wątróbka? – Na czole detektywa pojawiła się pionowa zmarszczka.

      – Zjadłam – odparła Kwiatkowska i skrzyżowała ramiona na piersi. – Jeszcze tylko skoczę do kibelka i idziemy.

      Przed damską toaletą oczywiście stała kolejka. Nawet przy takim niedoborze gości.

      Róża zgrzytnęła zębami i ulokowała się na końcu. Zza ściany korytarzyka, w którym się znalazła, dobiegały kuchenne hałasy: trzaskanie garnków, śmiechy kucharzy, rzucane co rusz przekleństwa znad przypalonych kotletów.

      – Nieroby! – Wrzask przebił się przez inne głosy. – Epidemia jaka?! – darł się facet. – Powiedzcie jak! Jak to jest możliwe, że u Polowacy czy u tych pieprzonych Samych Swoich ciągle pełno ceprów siedzi i żre?! A u nas co? Się pytam, co?! Łajno! – odpowiedział sam sobie.

      Róża musiała przyznać mężczyźnie rację.

      – Ale panie Wiercioch… – odezwał się jakiś śmiałek.

      – Nie pyskuj! – ryknął facet. – Jak ja wyglądam na tle rodziny? Same biznesmeny w beemwicach, a ja obsranym fordem jeżdżę! Ka! – poskarżył się.

      Róża nie mogła wysłuchać dalszej części wywodu, ponieważ wreszcie nadeszła jej kolej skorzystania z toalety.

      Para chorzowian plus pies wychodziła z restauracji U Wierciocha zadowolona w dwóch trzecich. A z tych dwóch trzecich tę bardziej ukontentowaną część stanowił nażarty Gucio.

      Muszę wam donieść, że to całe zimowisko zaczyna mi się podobać. Jeśli mam być tak karmiony codziennie, nie zamierzam się sprzeciwiać. Wysadziło mi bebech od tego żarcia. Z trudem wdrapałem się na łóżko, żeby w ludzkich warunkach przekimać do rana. Zasnąłem ukołysany ględzeniem Róży o jakimś ślubie. Gdy się obudziłem, w pokoju było niemal zupełnie ciemno. Jedynie przez szparę w zasłonach wpadał blask lampek choinkowych, które rozwieszono na elewacji willi – pewnie w nadziei, że Świętemu Mikołajowi się coś szajsnie i po raz drugi w sezonie przywiezie pod te strzechy prezenty.

      Już po chwili zrozumiałem, co wyrwało mnie ze snu. Kiszki! Coś z tą przeklętą wątróbką musiało być nie ten teges! Powinniście wiedzieć, że jestem w stanie wszamać każdą ilość pożywienia i nigdy nie cierpię z tego powodu. Nie o ilość więc szło. Nie dziwota, że u Wierciocha mało kto chciał się stołować, skoro funduje gościom takie San Francisco.

      Tu nie było na co czekać. Tu trzeba gnać na stronę!

      Zerwałem się z wyra, starając się nie zbudzić pochrapującej Róży ani Szymona obłapiającego kołdrę chudymi i owłosionymi girami. Zeskoczyłem miękko na wykładzinę. Wziąłem rozbieg i wylądowałem przednimi kończynami na klamce. Oczywiście te dwa łatwowierne gamonie nie zamknęły nas na noc. Aż tak wielką wiarę pokładali w moich umiejętnościach zaczepno-obronnych.

      Hmm.

      Wybiegłem na korytarz i odnalazłem schody. Miałem farta. Nocny stróż akurat wyszedł przed willę, żeby sobie zajarać, i zostawił uchylone drzwi. Prześlizgnąłem się przez szparę. Okrążyłem budynek i zakotwiczyłem w krzakach. Jak się później okazało, obrąbałem Park Dolny, skrawek zieleni ulokowany tuż przy willi Martyna. Do moich celów się nadał.

      Uradowany wróciłem do wejścia. I już wiecie co, prawda?

      Było zamknięte!

      Oparłem się przednimi łapami o drzwi. Mogłem sobie nagwizdać. Cieć schował się w środku, zaryglował wrota i pewnie poszedł spać, zamiast pilnować dobytku. Rozszczekałem się na alarm. Teraz dopiero poczułem, jak jest zimno. Wprawdzie nie szedłem nigdy do komunii, a w związku z tym nie mam zegarka, ale każdy głupi by się zorientował, że jest środek nocy, a do rana daleko niczym na szczyt Trzech Koron.

      Jak większość kundelków ze schroniska mam twarde cztery litery i tak łatwo się nie poddaję. Główka też mi nieźle pracuje, więc od razu uznałem za bezzasadne darcie papy. Podkurczając z zimna łapy, ruszyłem w obchód. Przebiegłem wzdłuż przeszklonej werandy. W środku było ciemno. Przedostałem się na tyły budynku i skręciłem za róg.

      W oknie na parterze świeciło się światło.

      Zawisłem na parapecie i zajrzałem do pokoju. Jakaś kobieta siedziała przy biurku plecami do mnie. Miała na sobie niebieski szlafrok zdobny w różyczki. Wyglądała, jakby wybierała się spać, ale po drodze przycupnęła tu i zapomniała o pierwotnym zamiarze. Głowę kryła w ramionach. Ciemne włosy opadały na poły wdzianka. Tułów poruszał się rytmicznie.

      Płakała.

      Ja również użaliłem się nad swoim losem.

      Chociaż zacząłem szczekać i drapać elewację, kobieta mnie nie słyszała. Niech piekło pochłonie trzyszybowe okna! Byłem skazany na zamarznięcie żywcem. Może zostanę rzeźbą lodową? Miejscową atrakcją turystyczną, jak ta wiewiórka gigant uwita z jakichś chabazi, którą mijaliśmy w mieście?

      Dosyć miałem tej szlochającej niemoty. Postanowiłem zrobić jeszcze jedno kółko wokół Martyny. Zerknąłem w górę.

      No przecież!

      Tam gdzieś na piętrze było okno naszego pokoju. Nie mogłem się tylko doliczyć, który to dokładnie otwór. Nie zamierzałem się jednak martwić szczegółami. Przysiadłem na zadzie. Skierowałem pysk ku niebu. Nabrałem mroźnego powietrza w płuca.

      I zawyłem.

      Jak chyba nigdy dotąd. Nie chciałbym wprowadzać państwa w błąd, ale jestem prawie pewien, że szyby w oknach okolicznych domów zadrżały. A na niektórych być może pojawiły się nawet rysy. Miałem moc. Wyłem jak głupi i nie planowałem przestać. Wreszcie usłyszałem skrzypnięcie, po czym skrzydło

Скачать книгу