.
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу - страница 7
– Gdyby twój ojciec tego dożył, toby sobie strzelił w łeb! – rzekła Marlena z całą mocą.
Robiło się gorąco. Schowałam się za kredensem, żeby mnie nie zauważyli.
– Ja właśnie w delikatnej sprawie – przyznał Ignacy. – Może sąsiadka mogłaby poratować drobną pożyczką?
Miał tupet.
– Wierzyciele żyć nie dają – marudził i krok za krokiem zbliżał się do Chodelskiej. – Brat nie chce mi nic dać. Narzeka, że to niby moja wina. Nasze zadłużenie. A co ja mogę? Korzystać z ziemskich uciech trzeba, sąsiadka sama wie. Inaczej nasza egzystencja sensu najmniejszego nie ma.
– Wynocha! – Marlena pokazała Ignacemu drzwi.
Wcisnęłam się jeszcze głębiej w kąt.
– I po co te nerwy? – Fawloński w uśmiechu odsłonił białe zęby. Były wielkie jak u Kaśki, klaczy z gospodarstwa mojego tatusia. – Jeszcze się sąsiadce piękna twarzyczka pomarszczy. – Zaśmiał się w głos.
A potem zrobił coś, co o mało nie doprowadziło mnie do zawału serca.
Odsunął się od pani Chodelskiej i gwałtownym susem doskoczył do mnie. Nie mam pojęcia, skąd wiedział, gdzie się zaczaiłam. Stanął bardzo blisko. Zbyt blisko. Popatrzył mi prosto w oczy. Nie odwróciłam wzroku. Tyle mojego. Nic nie powiedział. Pachniał jakąś perfumą, alkoholem i testosteronem. Po zbyt długiej chwili się odsunął i pogwizdując, opuścił Martynę.
Gdy wreszcie odważyłam się wyjść z kryjówki, Chodelskiej nie było już w salonie.
Rozdział 2
Jakież to, prześliczne wszystko!
Jakież to, bez skazy wszystko!
Jaka w niej perfekcja sroga!
Różo! Różo! Formalistko!
Różo! Różo!… Bój się Boga![2]
Dziś
Koniec końców Róża cieszyła się z wyjazdu. Willa Martyna, w której zamieszkali, okazała się nie byle czym. Dziewiętnastowieczny budynek został gruntownie odnowiony i przeobrażony w elegancki pensjonat z duszą.
– Na przestrzeni wieków nocowały u nas największe osobistości ze świata literatury – pochwalił się facet urzędujący w recepcji, którego Kwiatkowska mogłaby określić jednym słowem: baryła.
Witold Chodelski – tak im się przedstawił, całując rączki i kłaniając się w pas – był po prostu okrągły. Gdyby go zaciągnąć na Trzy Korony i zasadzić kopa, sturlałby się wprost do Dunajca. Kwiatkowska nagle zobaczyła powyższą scenę, a jej wyobraźnia działała w systemie IMAX. Szybko jednak skarciła się w myślach za kpiny z niestandardowej postury bliźniego. Wszak sama nie była idealna.
Chodelski przerwał jej rozważania, rzucając serią nic niemówiących dziennikarce nazwisk tych gwiazd pióra. Gdyby w willi Martyna zdecydowała się zdrzemnąć Olga Rudnicka, Róża wiedziałaby, o kim mowa. Kwiatkowska dała się ostatnio przekonać Solańskiemu do kryminałów. Zastrzegła jednak, że tych wszystkich opisów krwawych zbrodni z flakami na wierzchu nie tknie za Chiny Ludowe. Skończyło się więc na komediach kryminalnych tej sympatycznej pisarki, która do tego kochała zwierzęta. A jeśli ktoś kocha zwierzęta, to u Róży na wstępie ma propsa, jak pisali w komentarzach pod jej filmikami followersi, którzy – Kwiatkowska była tego świadoma – nie opuścili pewnie jeszcze progów podstawówki i dlatego wypowiadali się językiem dla takiej dinozaurzycy jak Róża zupełnie niezrozumiałym.
– Państwo zostali wynajęci przez Zbyszka Bielę? – zaciekawił się ich nowy znajomy. – Muszą państwo wiedzieć, że naszej rodzinie też bardzo zależy na wykryciu sprawcy. Morderca krążący po okolicy nie wpływa dobrze na biznes. Poza tym szkoda człowieka. Tego Słowika – zreflektował się.
Kwiatkowska miała już dosyć gadaniny. Odebrała od Witolda klucz i zaciągnęła Solańskiego po schodach do pokoju. Szli wąskim korytarzem wzdłuż pomalowanych na czerwono ścian. Odnaleźli numer swojego pokoju i się rozgościli.
Szymon od rana zachowywał się jak generał. Nie minęło jeszcze południe, a już zdążył zwlec Różę z wyra, załadować ją oraz Gucia do auta i przetransportować ich tu tą cholerną zakopianką na przekór arktycznym śniegom.
– Ach, jak pięknie! – sapnęła Róża i rozwaliła się na podwójnym łóżku.
Miała na myśli zwłaszcza wygodny materac, nie zimową aurę. Gucio władował się obok niej i momentalnie zapadł w drzemkę. Zaczął nawet pochrapywać.
– To teraz sjesta, a potem obiad – zaplanowała.
– Nie całkiem – mruknął detektyw.
– A co? Masz dla mnie jakąś niespodziankę? – Kwiatkowska się ucieszyła. – Wizytę w spa? A może pójdziemy do kawiarni? Słyszałam, że mają tu niezłą. Helenkę.
– Nie całkiem. – Chyba zdarła mu się płyta.
Róża już czuła pismo nosem. Już się domyślała, co się święci.
– Czyli że co? – zażądała odpowiedzi. – Od razu do roboty?
– Nie całkiem.
To zaczynało być niepokojące. Może Szymon przez te korki dostał udaru mózgu i już nigdy nic innego nie będzie w stanie powiedzieć? „Kochasz mnie” – zapyta Róża. „Nie całkiem” – padnie odpowiedź. „Jestem szczupła?” – zagai. „Nie całkiem”. „Weźmiemy wreszcie ślub?” – „Nie całkiem”.
Tak być nie mogło!
– Dobrze się czujesz, kochanie? – Zdobyła się na łagodność. – Tylko mi nie mów, że nie całkiem, bo nie ręczę za siebie! – Szybko jednak podkręciła ton.
– Całkiem, całkiem – rzekł ten mistrz elokwencji i wykrzywił usta w uśmiechu każącym postronnemu obserwatorowi sądzić, że detektyw właśnie po raz pierwszy w życiu skosztował cukierków lukrecjowych. I nie został ich fanem. – Idziemy na narty.
– Tak od razu? – Kwiatkowska się wystraszyła. – A aklimatyzacja? Trening przygotowawczy? – Miała nadzieję, że to nie będzie urlop z cyklu „Wypocznij i zgiń”. I wcale nie myślała o trupie załatwionym przez poszukiwanego mordercę, a o własnych zwłokach, które koniec końców ratrak będzie musiał zwieźć ze stoku wprost w objęcia medyka sądowego.
– E tam. To jak jazda na rowerze albo pływanie. Tego się nie zapomina. Poza tym Biela mi doniósł, że policja dalej bada ślady na stoku. Więc warto by się przyjrzeć ich działaniom. Nie sądzisz, skarbie?
Róża nie sądziła.