Kryminał pod psem. Marta Matyszczak

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Kryminał pod psem - Marta Matyszczak страница 6

Kryminał pod psem - Marta Matyszczak Kryminał pod psem

Скачать книгу

pomyślałam, że to sam diabeł.

      Trochę się go boję. Nie obrazu, a jego autora. Zwłaszcza kiedy Lesław da w palnik. Myślę, że ma nie po kolei w głowie. Choć nie można mu odmówić geniuszu.

      Lubię wieczory. Praca w kuchni dobiega wtedy końca. Goście Martyny zbierają się w salonie. Dysputy filozoficzne trwają do rana. Jednak mam wrażenie, że to tylko przykrywka. Tak naprawdę ci artyści schodzą się tu po to, żeby sobie pograć w karty i doprawić atmosferę procentami.

      A wszystko pod okiem pani Marleny Chodelskiej. Naprawdę ma na imię Martyna, ale uznała, że nazwanie pensjonatu jej imieniem (pomysł ojca) było pretensjonalne, i każe do siebie mówić właśnie Marlena. Nasi goście wołają na nią pieszczotliwie Pszczółka. Podlizują się, bo pani Marlena ma słabość do gryzipiórków. Daje im zniżki na noclegi i wciąż obdarowuje jakimiś prezentami. Moim zdaniem powinni raczej na nią wołać Gepardzica. Ze względu na to, jak szybko zasuwa swoim nowym automobilem po szczawnickich drogach.

      Jak już wspomniałam, lubię literaturę. Nie jestem jednak przekonana do muzyki. Pan Bócek nadepnął mi na ucho. Gdy ktoś zaczyna grać albo śpiewać, słyszę tylko hałas.

      Tak jak tego popołudnia.

      Zjawiła się u nas, jak co roku, ta słynna śpiewaczka operowa Sara Chybińska. Dziwne imię. Pewnie zmienione. I po co? Musiała się jakoś szpetnie nazywać, skoro wymyśliła takie dalekowschodnie miano. Niczym Pola Negri, której przecież w akcie urodzenia zapisano Apolonia Chałupiec.

      Pomyłam talerze po kolacji i przetarłam podłogę. Goście wcale nie zamierzali się zbierać. Chwyciłam wiadro z węglem i weszłam na salony. Przecisnęłam się za rzędem zajętych krzeseł na tyły pokoju, gdzie obok starego eklektycznego kredensu (ciekawią mnie zabytkowe meble) stał piec kaflowy. Pod oknem przycupnęła Sara Chybińska i pochrząkiwała. Rozgrzewała struny głosowe. W tym samym momencie, gdy ona wydała z siebie pierwsze dźwięki, skrzypnęłam drzwiczkami pieca.

      Pewnie to była jakaś aria. Miałam ochotę zatkać sobie uszy i zacząć wrzeszczeć. Czułam wręcz fizyczny ból przez te głębokie, raz niskie, raz wysokie tony. To już lepiej, moim zdaniem, brzmi tarcie podkutych końskich kopyt o rzeczne kamienie na Grajcarku. Choć przecież się nie znam. Może więc tylko ja cierpię męki pańskie, podczas gdy inni doświadczają anielskich wzruszeń? Nie sposób tego wykluczyć.

      Dorzuciłam węgla i uciekłam. W drzwiach niemal zderzyłam się z panią Chodelską, która z fascynacją przyglądała się temu bohomazowi Abszaca. Wzdrygnęłam się i wróciłam do domu.

      Z portretem Boryczki było tak, że jakiś tydzień temu literaci pochlali się, że hej! Pan Edwin Chodelski, mąż pani Marleny, przyniósł wódkę i rozlewał ją niczym kompot. Nic więc dziwnego, że nastrój szybko skoczył pod sam żyrandol w stylu art déco.

      – Żyj tak, aby twoim znajomym zrobiło się nudno, gdy umrzesz. – Boryczko pouczał właśnie Ignacego Fawlońskiego, który przekładał w palcach jakiś mały metalowy przedmiot.

      Do akcji wkroczył Abszac.

      – Chcesz? – Podetknął Boryczce pod haczykowaty nos coś, co początkowo wzięłam za papieros.

      A pewnie był to jakiś narkotyk. Śmierdział dziwnie. Z każdym machem Abszac robił się weselszy. Boryczko się zaciągnął i wlazł na stół. Na wykrochmalony biały obrus. Zgrzytnęłam zębami.

      – Pani Marleno! – przemówił, unosząc dłoń niczym jakiś cesarz. – Pszczółko!

      Chodelska spoglądała na niego czule z drugiego końca salonu.

      – Ma pani piękne to, co wyrosło dookoła nosa! – wyznał. – Pan Edwin musiałby się ze mną zgodzić, że to tragedia zakochać się w twarzy, a ożenić z całą dziewczyną – przybrał ton księdza proboszcza wygłaszającego niedzielne kazanie.

      Pani Marlena wpatrywała się w Boryczkę z niegasnącym uwielbieniem, więc chyba nie zrozumiała obelgi. A ta była ewidentna, zważywszy na klockowatą posturę gospodyni.

      Boryczko stanął na baczność. Zasalutował. I rozpoczął przemarsz po stole w rytm wojskowego marsza.

      – W tył zwrot! – ryknął Abszac.

      Boryczko starał się wykonać polecenie. Niestety, nie pozwolił mu na to alkohol, który miast krwi wypełniał jego żyły. Stąpnął krzywo i z hukiem wylądował na podłodze. Pani Chodelska zerwała się z krzesła i podbiegła do niego w podskokach.

      – Nic panu nie jest?! – rzuciła.

      Józef Maria Boryczko leżał nieruchomo z zamkniętymi oczami. Po chwili uchylił powiekę.

      – Żałuję, że nie spotkałem pani dwadzieścia kilo wcześniej – rzekł całkiem trzeźwo. Po czym bez problemu wstał i podszedł do Abszaca.

      Ten już przytargał sztalugę i farby.

      – Siadaj, Józek – zaordynował i zaciągnął się swoim podejrzanym szlugiem. – I nie ruszaj się choć przez chwilę – zażądał. A potem zaczął nakładać na płótno kolejne warstwy kolorów, co rusz zerkając na swojego modela.

      Do Marleny Chodelskiej wreszcie dotarło, że obiekt westchnień się z niej naigrywa. Wyszła z salonu, szeleszcząc suknią. Jej duma nie została pewnie jakoś specjalnie urażona, wszak w sypialni czekał już na nią mąż. Te salonowe błazny stanowiły tylko chwilową rozrywkę.

      Ja również opuściłam pokój.

      Pogoda ostatnio nie sprzyjała kuracjuszom. Lało sakramencko, więc opóźniał się przyjazd kolejnego turnusu. Regularnie wyglądałam przez okno, ale nie widziałam autobusu przywożącego pasażerów ze stacji kolejowej w Starym Sączu. Zawsze zatrzymywał się przy budynku poczty, po sąsiedzku. Pewnie goście utknęli gdzieś z powodu wysokiego stanu wód i musieli przenocować w którymś z przydrożnych zajazdów. W przeszłości już tak bywało.

      Pani Chodelska powarkiwała na służbę. W myślach liczyła straty.

      – Krucafuks, królowo! – wrzasnął od progu Ignacy Fawloński.

      Nie mógł wybrać gorszego momentu na te swoje wygłupy. Wparował do jadalni krokiem poloneza i przedefilował wkoło pomieszczenia. Jako kucharka byłam w tej dogodnej sytuacji, że tak naprawdę nikt mnie nie zauważał. Co się więc naoglądałam, to moje.

      Ci z wyższych sfer potrafili dokazywać.

      Tatuś zawsze mi powtarzał, żebym miała na nich baczenie. Wydawało się takim, że są lepsi od człowieka, bo mają więcej pieniędzy i szczycą się wysokim urodzeniem. Niektórzy jednak nie przepracowali w życiu ani jednego dnia, by zdobyć ten swój majątek. Fortuny otrzymywali w spadku.

      Do takich szczęśliwców należał Ignacy Fawloński. Jego ojciec był znaną w Szczawnicy i poważaną personą. To on rozbudował i doprowadził do światowego poziomu Górny Zakład Kąpielowy.

      Nasz, położony na Miedziusiu, zwany był Dolnym. Górny powstał jako pierwszy i dzięki staremu panu Fawlońskiemu rozwijał się znakomicie. To tam odkryto

Скачать книгу