Kryminał pod psem. Marta Matyszczak
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Kryminał pod psem - Marta Matyszczak страница 2
– Halo! – zawołała. – Jest tu ktoś?
Wstrząsnął nią dreszcz. Mróz dawał się we znaki. Dopiero za trzecim razem udało jej się trafić końcówką kijka w zatrzask uwalniający but z wiązania. Wypięła drugą nartę. Potykając się w zaspach, podbiegła do wyciągu.
W śniegu leżał człowiek.
Nie ruszał się. Martyna przesadziła bramkę obrotową i podbiegła do mężczyzny. Potrząsnęła nim. Obróciła na plecy. Było już jednak za późno.
Nie żył.
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym
This ebook was bought on LitRes
Rozdział 1
Gwar, gwar, gwar, chichoty,
Gwar, gwar, gwar, piski,
Wyglancowane dowcipkują pyski[1]
Chorzowską ulicą 11 Listopada niosło się nawoływanie. Z daleka nie mogłem dosłyszeć słów. Im jednak bliżej bramy z numerem sto trzynaście znajdowała się stara, przeżarta rdzą skoda fabia mojego pana, tym większa ogarniała mnie pewność, że wiem, kto i co wykrzykuje.
Wracaliśmy właśnie z wizyty u konowała. Przypuszczam, że Szymon Solański, mój właściciel (czytaj: niewolnik), zakochał się w doktorze Dłutce. Innej racjonalnej przyczyny ciągania mnie z tak dużą częstotliwością w progi oprawcy nie potrafiłem znaleźć.
Tym razem wymyślił sobie sztywniejącą łapę. Moją. Telefonicznie umówił nas na wizytę.
A potem doszło do kidnapingu.
Drzemałem niewinnie na kanapie i śniłem o pasztetce, gdy nagle zostałem pojmany przez długie, kościste łapska właściciela agencji detektywistycznej Solan (jednoosobowej i nie nazbyt prężnie działającej), zaniesiony do opartego zderzakiem o skrzynkę elektryczną przed naszym familokiem auta i wywieziony na ulicę Żołnierzy Września, gdzie mieściła się siedziba przychodni weterynaryjnej Psia Kostka zbudowana z betonu, szkła i tekowego drewna.
Ładna recepcjonistka z długim, czarnym ogonem lśniących włosów uśmiechnęła się (do mnie, nie do pokrytej trzydniowym zarostem gęby Solańskiego) i kazała nam poczekać na ławeczce. Może i wyglądam jak słodki misiaczek, ale trzeba wam wiedzieć, że duszę mam rogatą. Puściłem więc dyspozycję mimo uszu i ruszyłem z kopyta. Wprost na przeszkloną ścianę. Tak ją dokładnie wypucowali, że nie zauważyłem okna. Byłem święcie przekonany, że za rzędem szarych krzesełek jest już odkryta przestrzeń. Łupnięcie czachy o przeszkodę przywróciło mnie do rzeczywistości. A ta nie przedstawiała się bajkowo.
Utknąłem!
Solański próbował rozproszyć moją uwagę i zainteresować metalową miską z kranówą, którą częstowano tu skazańców. Popatrzyłem tylko na niego wzrokiem mówiącym „chybaś zgłupł”, i już nic więcej nie musiałem dodawać.
Namierzyłem drzwi wyjściowe i nawet podreptałem w ich kierunku, ale wtedy z korytarzyka prowadzącego do szeregu gabinetów kaźni dobiegł znajomy głos:
– Gucio i młody człowiek nazwiskiem Solański! No, chodźcie, chodźcie, co tam u was?
Odziany w zielonkawy kitel doktor Dłutko we własnej osobie wyszedł nam na spotkanie. Poczułem się wzruszony. Powitanie przez kompanię honorową to zbytek łaski. Z mojego powodu lekarz mógł się nie kłopotać.
– Co złego, to nie ja i do niewidzenia się z państwem – powiedziałem, ale jak zwykle nikt mnie nie zrozumiał. Albo po prostu psie zdanie się nie liczyło.
Wkroczyliśmy do gabinetu: oni żwawym krokiem, ja na wyprostowanych w geście obronnym łapach. Moje wysiłki na nic się jednak zdały, ponieważ podłoga wyłożona była jakimś śliskim świństwem i nie mogłem liczyć na zbawienne działanie tarcia.
– O, widzi pan! – zakrzyknął Solański, pokazując na mnie palcem.
Nieelegancko.
Doktor Dłutko ślepy nie był, to dlaczego miałby mnie nie widzieć? Poza tym upierałbym się przy twierdzeniu, że jeżeli komuś jest tu potrzebna pomoc specjalisty, to Szymonowi.
Nie mnie!
– No widzę – przyznał weterynarz. – Ślicznego małego kundelka. Czego pan od niego chcesz?
– Ma sztywną łapę! Tę tylną. To na pewno choroba stawów – postawił diagnozę geniusz.
Doktor Dłutko łypnął złowrogim wzrokiem na Solańskiego i przykucnął. Pogłaskał mnie po łebku, myśląc, że dam się nabrać na te ksiuty. Głupi nie jestem! Nie jestem też potomkiem pitbulla. Niestety. Gdyby tak się sprawy genetycznie potoczyły, z pewnością wbiłbym się doktorowi w aortę i więcej nie śmiałby ze mną zaczynać. A tymczasem stałem posłuszny jak ten baran i znosiłem macanki z tą odrobiną godności, która mi w tej przykrej sytuacji pozostała.
Dłutko się wyprostował, zatarł ręce i uniósł jedną brew.
– No trochę ma sztywną. I tak już będzie miał. Co pan zrobisz, skoro nic pan nie zrobisz?
Taką diagnozę to ja rozumiem! Uważam, że powinno się zdecydowanie częściej pozostawiać bieg rzeczy matce naturze, a nie zapaskudzać sobie organizm medykamentami. A już o dziobaniu niewinnych skalpelem nie wspomnę.
– Lekarstwo! – huknął mój pan. – Musi być jakieś lekarstwo!
– Będzie chodził jak na szczudłach. – Doktor Dłutko kontynuował, zupełnie nieprzejęty tym domorosłym eskulapem. – Ale przednie ma w porządku.
– Arth-ro-Vet! – sylabizował teraz detektyw, bo znów się naczytał jakichś bzdur w Internetach.
– No tak – sapnął weterynarz. – Wróżki. Różdżki. Homeopatia.
– Wiem, że to suplement diety, ale dawać mu?
– Może pan dawać.
– Pomoże?
– A nuż.
Po tej pouczającej wymianie zdań dostałem zapasowe recepty na stos innych trucizn, którymi mnie faszerowano rano i wieczorem, a potem doktor Dłutko przeszedł do konkretów.
– Jakim narodem rządzi się najłatwiej? – zadał Solańskiemu pytanie z rodzaju egzaminacyjnych.
Szymon podrapał się w czarny czerep.
– Głupim – strzelił.
Odpowiedź najwyraźniej usatysfakcjonowała konowała, ponieważ walnął dłonią w blat biurka i uśmiechnął się krzywo.
– Właśnie! – potwierdził. – No to pan zdajesz sobie sprawę, że już po nas.
Nie