Kryminał pod psem. Marta Matyszczak
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Kryminał pod psem - Marta Matyszczak страница 11
Nastała cisza. Wykładzina była miękka. Umościłem się na niej wygodnie i zasnąłem.
Szymon Solański zapłacił taksówkarzowi, który podwiózł ich pod samo wejście do Martyny – Róża bowiem, obarczona sprzętem narciarskim, stanowczo odmówiła spaceru. Detektyw przyjrzał się fasadzie budynku. Postawiony na długo przed pierwszą wojną światową pensjonat był w doskonałym stanie. Nad wejściem, tuż pod ażurkowym drewnianym balkonikiem, wisiał szyld z napisem „Willa Martyna. Bed and breakfast. Restauracja”. Mieszanka języków miała pewnie przyciągnąć także zagranicznych turystów. Z dachu zwisały sznury białych lampek, które w zapadającym zmierzchu tworzyły przytulny, wciąż świąteczny klimat.
Szymon wszedł za Różą do niewielkiego lobby i przyjemny klimat szlag trafił, ponieważ w progu natknęli się na kobietę syrenę. Wyła, jakby ją ze skóry obdzierano i posypywano niejodowaną solą. Po krótkiej chwili detektyw się zorientował, że wydawane przez niewiastę dźwięki wcale nie oznaczają rozpaczy, tylko wściekłość. Syrena ubrana była w płaszczyk, w którego obecności Szymon bał się głębiej odetchnąć, by go przypadkiem nie zabrudzić i nie musieć potem ogłaszać bankructwa z powodu konieczności spłacenia gigantycznego długu zaciągniętego na poczet odkupienia drogocennej garderoby. Na nogach miała szczudła, które z pewnością nie były wygodne, ale musieli je sprzedawać w tym samym Harrodsie co wyżej wspomniany mantel. Kobieta wydziobywała złotymi obcasami dziury w wykładzinie.
– Jak! On! Mógł! – Po każdym słowie stawiała wykrzyknik. I krok. – Mi! To! Zrobić! No! Jak! Zamorduję! – huczała.
– Ktoś już panią uprzedził. – Stojący za ladą recepcji Witold Chodelski odważył się odezwać.
– Niech pan nie będzie taki mądry. – Awanturnica obsztorcowała pracownika Martyny i przeniosła wzrok na nowo przybyłych. – Widzą tu państwo coś ciekawego? – warknęła. – Zero! Szacunku! – Znów zaczęła wykrzyknikozę. – Mąż! Mi! Dał! Się! Zaszlachtować! A! Ci! Się! Gapią!
– Cichaj! – ofuknęła babę Róża.
Kobieta popatrzyła na Kwiatkowską ze zdumieniem.
– Pani wie, kim ja jestem? – zapytała.
– Furiatką? – zaciekawiła się dziennikarka.
Jego dziewczyna!
– Jak pani śmie? – zdenerwowała się osobniczka, która najwyraźniej była żoną zabitego Mateusza Słowika.
– Nie podskakuj, złotko – utemperowała ją Róża. – Bo mojemu narzeczonemu przestanie się chcieć szukać zabójcy twojego starego.
– Co? Co? Co? – Trzeba przyznać, że Kwiatkowska zyskała sobie uwagę oponentki.
– Szymon Solański. Prywatny detektyw – przedstawił się.
Róża łypnęła na niego z mieszaniną dumy i zazdrości. Powinna już znać go na tyle, aby wiedzieć, że blachary nie zajmują w jego rankingu kobiet żadnego miejsca. A ta tutaj stanowiła typowy okaz wyżej wspomnianych. Na pewno jeździła białym bmw, piła prosecco, a jej ulubionym daniem była sałatka z krewetkami i tofu. Albo coś w ten deseń. W każdym razie na sto procent pijała latte z mlekiem sojowym i kardamonem. Solański znał ten typ. I go nie trawił. Niczym niektórzy laktozy.
– Detektyw? – Kobieta się zaciekawiła. – Patrycja. – Wyciągnęła rękę o wyjątkowo krótkich palcach. – Patrycja Słowik. Wdowa. – Zachłysnęła się i uroniła łzę. – A na czyje zlecenie pan działa? – rzuciła, gdy uznała, że już wystarczająco długo pociąga nosem, by przekonać obecnych o swej głębokiej jak Rów Mariański żałobie.
– Zbigniewa Bieli – wyjaśnił Szymon. – Właściciela wyciągu na Palenicę.
– To ja coś panu powiem, panie Szymonie. Mogę tak do pana mówić? – Zatrzepotała sztucznymi rzęsami. – Jeśli znajdzie pan mordercę w ciągu tygodnia, wypłacę panu premię.
– A to czemu? – wtrąciła się Róża.
Solański widział, że Kwiatkowska z trudem powstrzymuje się przed tym, aby Patrycji nie powyrywać dopinek z blond czupryny.
– Gdyż zależy mi na czasie – rzekła. – Im prędzej będę wiedziała, kto mnie pozbawił źródła utrzymania, męża znaczy – poprawiła się – tym szybciej będę mogła go zaskarżyć. O odszkodowanie! Bo jak ja teraz mam niby żyć? Co ja mam? Iść do pracy może? – zmartwiła się. – To Mateusz na mnie łożył i nie życzę sobie zmiany sytuacji!
Zrobiła jeszcze kilka dziur w wykładzinie i zniknęła w jadalni.
Róża z ulgą pozbyła się narciarskiego ekwipunku oraz tych pogrubiających ją ciuchów. Byłaby zachwycona, gdyby nazajutrz rano się okazało, że doskonałe warunki szlag trafił i nici z szusowania. Królestwo za tropiki! Albo chociaż za ulewę.
Nie zapowiadało się jednak na to, że aura stanie po jej stronie. Pozostawał więc tylko jeden wybieg, który mógł odwieść detektywa od aktywności fizycznej. Musiało go pochłonąć śledztwo. Kwiatkowska zamierzała temu dopomóc. Wzięła prysznic, przebrała się i oznajmiła:
– Głodna jestem!
– Na dole jest restauracja – mruknął Solański, nie odrywając się od woskowania nart.
Także tych należących do Róży.
Jakby jeszcze zbyt wolno zjeżdżała.
– Nie, nie, nie! – zaprotestowała. – W Martynie siedzi ta zołzowata Patrycja. Lepiej wróćmy do Wierciocha.
Szymon łypnął na nią z niedowierzaniem.
– Wątróbka nie wyglądała tak źle. – Kwiatkowska brnęła. – No chodź już, bo zamkną!
Tak naprawdę miała nadzieję, że w knajpie natkną się jeszcze na komisarza Salamona. Coś jej mówiło, że policjant wrócił po repetę. Nie wyglądał na najedzonego. Przy pierwszym spotkaniu nie rozegrali sprawy właściwie. Należało z gliniarza wyciągnąć wszystko, czego zdołała się do tej pory dowiedzieć policja.
Detektyw niechętnie wdział kurtkę. Włożył – a jakże – trampki. I wymaszerował z pokoju zaraz za Guciem, który tym razem nie zamierzał pozwolić się zostawić w pensjonacie.
Róża zasuwała przodem przez zaspy jak mały samochodzik. Po paru minutach naciskała już klamkę restauracji U Wierciocha. W środku siedziało nad niezbyt apetycznymi daniami kilku urlopowiczów, którzy właśnie zeszli ze stoku, żeby coś zjeść. Nigdzie jednak nie było widać Edwarda Salamona.
– Polazł – mruknęła Róża.
– Zamówiłem ci wątróbkę. – Solański zdążył już podejść do baru i kupić obiad. – Podwójną, skoro wzięła cię taka ochota.
Niech