Krzyk do nieba. Mons Kallentoft

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Krzyk do nieba - Mons Kallentoft страница

Krzyk do nieba - Mons  Kallentoft Kryminał

Скачать книгу

69fc77e-566e-5038-9abb-8f788b9a01a1.jpeg" alt="Okładka"/>

      Pro­log

      Ona musi umrzeć.

      Ten głos się we mnie wzma­gał.

      Zabij ją, ura­tuj to, co masz. Zemścij się.

      Wystar­czyło więc unieść ramię i wymie­rzyć cios.

      Żelazo tra­fiło w czaszkę, sły­chać było chrzęst kości, szum drzew, szep­tały do mnie:

      Postę­pu­jesz słusz­nie.

      Ona nie zasłu­guje, by żyć.

      Zda­rzało mi się czy­tać o tym, jak okrutni bywają ludzie, do czego potra­fią się posu­nąć w pew­nych sytu­acjach. A kiedy inni stwier­dzali: „Ni­gdy bym cze­goś takiego nie zro­bił”, moją odpo­wie­dzią było kiwa­nie głową, przy­zna­wa­nie racji, choć w głębi ducha tkwiło we mnie prze­ko­na­nie, że kiedy nadej­dzie ten dzień, dam radę zro­bić to, co należy. To wła­ści­wie jedyne, co odróż­nia ludzi od sie­bie. Są tacy, któ­rzy są do tego zdolni, i tacy, któ­rzy nie dadzą rady.

      Wystar­czyło wymie­rzyć cios.

      Przy­po­mniało mi się to, co zro­biła, ten obraz poja­wiał się wszę­dzie, na każ­dym ekra­nie, cią­gle. Twoje ciało przy­ci­śnięte do mojego, twoja cie­pła skóra, śmiech, byłaś w moich obję­ciach, na prze­kór moim sta­ra­niom, by cię zatrzy­mać, wyry­wa­łaś się i chcia­łaś uwol­nić. Wresz­cie tak naprawdę się uwol­nić.

      Głosy wzma­gały się, wzma­gają.

      Co się tak wła­ści­wie stało?

      Zacina deszcz. Zimne, gło­śne tor­tury paź­dzier­ni­ko­wego desz­czu.

      Kro­ple spły­wają na kark, wpa­dają za koł­nierz kurtki. Sto­jąc zupeł­nie bez ruchu, sły­szę, jak kapią z uszu na leśną zie­mię.

      Cię­żar w mojej dłoni.

      Z jej ust nie wydo­był się nawet jęk.

      Upa­dła.

      Pro­sto na tro­ciny.

      Ode­szła.

      Mar­twa tak jak chło­piec.

CZĘŚĆ I

      Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym

      This ebook was bought on LitRes

      1

      ŚRODA, 6 SIERP­NIA

      Fanny Anders­son spo­gląda na zegar na noc­nym sto­liku. Zie­lone cyfry świecą w ciem­no­ści: 2.34. Ta pora to drwina, prze­bu­dze­nie jest ponad jej siły.

      Nie może zasnąć. A świa­tło zegara wcale jej nie uspo­kaja. Wzrok przy­zwy­czaił się do ciem­no­ści, sypial­nia w domu w dziel­nicy Lam­bo­hov wydaje się tak jasna jak za dnia.

      Anders leży po swo­jej stro­nie mał­żeń­skiego łóżka. Dzieli ich pół metra, są odwró­ceni do sie­bie ple­cami, każde pod swoją koł­drą. On cicho pochra­puje, ona ma ochotę wycią­gnąć ku niemu rękę, poczuć jego cie­pło. Kocha go, jak­kol­wiek dziwne by się to wyda­wało. Zaci­ska powieki, pró­buje nie czuć się złym czło­wie­kiem.

      Prze­ście­ra­dło klei się do ciała, noc jest upalna, a dzień będzie jesz­cze goręt­szy.

      Minęło już pół roku, odkąd wszystko po pro­stu ją prze­ro­sło.

      Obu­dziła się pew­nego ranka i nie mogła wstać z łóżka. Czuła swoje nogi, wie­działa, że musi się pod­nieść, ale nie mogła. Całe ciało odma­wiało posłu­szeń­stwa, Anders stał przy łóżku z Oli­ve­rem w ramio­nach i powta­rzał:

      – Fanny, Fanny, musisz wsta­wać.

      Zamiast tego musiała natych­miast tra­fić do przy­chodni, a potem na oddział psy­chia­tryczny w Szpi­talu Uni­wer­sy­tec­kim. Zdia­gno­zo­wano u niej zała­ma­nie ner­wowe na tle ostrego wypa­le­nia zawo­do­wego. Spę­dziła dwa tygo­dnie na pod­od­dziale wzmo­żo­nego nad­zoru psy­chia­trycz­nego. Zatrzy­mali ją tam na obser­wa­cję, mimo że wła­ści­wie nie czuła się przy­gnę­biona, tylko po pro­stu zmę­czona, bar­dzo zmę­czona.

      Kolo­rowa odzież medyczna per­so­nelu szpi­tal­nego jakby się z niej naigra­wała. Roz­ma­wia­jąc z lekarką, zdała sobie sprawę, że ma luki w pamięci doty­czące okresu przed zała­ma­niem ner­wo­wym, że być może robiła rze­czy, któ­rych nie pamięta, że pamięta rze­czy, które być może w ogóle się nie wyda­rzyły. Wyda­wało jej się, że poje­chała do pracy, a tak naprawdę wybrała się na zakupy. Tak jakby jej mózg się prze­łą­czał, żeby z tym wszyst­kim wytrzy­mać.

      Odwraca się w łóżku. Chce się poło­żyć bli­sko Andersa, przy­tu­lić się na łyżeczkę, być bli­sko niego, spró­bo­wać oży­wić to, co ich łączyło, to, bez czego nie potrafi żyć.

      Na początku, kiedy się spo­ty­kali, kochali się czę­sto, póź­niej coraz rza­dziej, a potem wcale.

      Wie, że to nic nie­zwy­kłego. Wystar­czy poczy­tać pierw­szy dział z pora­dami na temat związ­ków w jakimś maga­zy­nie modo­wym albo w pra­sie kobie­cej. Pary, które choć naprawdę się kochają, nie chcą się ze sobą kochać. Jakby bio­lo­gia robiła ludzi w balona, myśli sobie cza­sami.

      Przy­kro jej z powodu tych wszyst­kich głupstw, które zro­biła i robi. Ale nic nie może na to pora­dzić. Nie potrafi żyć bez seksu. To takie pro­ste, a jed­no­cze­śnie tak skom­pli­ko­wane. Wstyd i odku­pie­nie są ze sobą nie­ro­ze­rwal­nie zwią­zane, a Anders chra­pie teraz gło­śniej, niczym nie­zmą­cony sen nie­złom­nego męż­czy­zny.

      Wró­ciła do pracy już w poło­wie lipca, wcze­śniej niż zale­cała jej lekarka. Ale czuła się gotowa, chciała pra­co­wać i radzi sobie lepiej, niż się spo­dzie­wała, nawet jeśli nie do końca ufa sobie samej, boi się, że znów zacznie zapo­mi­nać, że mózg spłata nowe figle.

      Oli­ver.

      Jej uko­chane dziecko. Śpi w sypialni naprze­ciwko dużego pokoju, jakieś dzie­sięć metrów stąd, ma ochotę do niego wstać, popa­trzeć na niego w ciem­no­ściach, pogła­skać go po policzku. Czę­sto śpi na ple­cach, wygląda tak spo­koj­nie, że aż pra­wie ją to prze­raża, ale od odde­chu poru­szają mu się dłu­gie, jasne loki, jakby naj­przy­jem­niej­szy z wia­trów powie­wał nad naj­pięk­niej­szym z uro­dzaj­nych pól.

      Kłam­stwa.

      Miłość.

      Muska pal­cami plecy Andersa. On się wzdryga, więc cofa dłoń.

      2.42.

      Musi już zasnąć.

      Anders ma rano jechać do den­ty­sty, a Fanny nie pamięta, co usta­lili. Czy to on odwie­zie wcze­śniej Oli­vera do żłobka, czy ona ma to zro­bić?

      Nie­ważne. Okaże się przy śnia­da­niu.

Скачать книгу