Zima czarownicy. Katherine Arden
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Zima czarownicy - Katherine Arden страница 7
***
Słowik czekał na Wasię przy drzwiach pałacu, na pozór spokojny, nie licząc białej obwódki wokół oka. Dziedziniec był ciemny. Krzyki stawały się coraz głośniejsze. Od strony bramy dobiegał złowieszczy trzask. Między rozłupanymi deskami błyskało światło pochodni. Wasia myślała gorączkowo. Co robić? Słowik, nie do pomylenia z żadnym innym koniem, jest w niebezpieczeństwie. Wszyscy są: ona, jej koń, jej rodzina.
Czy ona i Słowik mogliby ukryć się w stajni i zabarykadować? Nie – oszalały tłum natarłby natychmiast na kruche drzwi teremu i na bezbronne dzieci w środku.
Powinna się ugiąć? Wyjść i oddać się w ich ręce? Może to zadowoli tych ludzi, może nie włamią się do pałacu.
Ale Słowik… co mu zrobią? Ten koń trwający przy niej dzielnie nigdy nie opuściłby jej z własnej woli.
– Chodź – odezwała się. – Ukryjemy się w stajni.
– Lepiej uciekajmy. Otwórzmy bramę i uciekajmy.
– Nie zamierzam otwierać bramy przed tą tłuszczą – warknęła Wasia, po czym zmusiła się, by mówić tonem łagodnej perswazji: – Musimy grać na zwłokę tak długo, jak zdołamy, żeby mój brat zdążył tu dotrzeć z ludźmi Wielkiego Księcia. Brama na pewno wytrzyma. Chodź, musimy się schować.
Koń poszedł za nią niechętnie, podczas gdy wrzaski narastały.
Dwuskrzydłowe wrota stajni zrobiono z mocnego drewna. Wasia otworzyła je, a koń wszedł do środka, parskając niespokojnie w ciemności.
– Słowiku – powiedziała Wasia, przymykając wrota. – Kocham cię.
Musnął chrapami jej włosy, uważając, by nie urazić poparzeń, i odrzekł:
– Nie bój się. Jeśli wyłamią bramę i się tu wedrą, po prostu uciekniemy. Nikt nas nie znajdzie.
– Dbaj o Maszę – szepnęła Wasia. – Może kiedyś nauczy się z tobą rozmawiać.
– Wasiu! – zawołał Słowik, zadzierając głowę w nagłej panice. Ona jednak odepchnęła jego pysk, wyślizgnęła się przez niedomknięte wrota i zamknęła go w stajni.
Rozległ się jego wściekły pisk, a także łomot kopyt o twarde drewno, ledwie słyszalny poprzez jazgot motłochu. Jednak nawet Słowik nie dałby rady sforsować tak ciężkich wrót.
Niezdarnie ruszyła w stronę bramy, zziębnięta i przerażona.
Szczeliny w bramie robiły się coraz szersze. Nagle noc przeszył pojedynczy głos podjudzający tłum. Odpowiedziały mu jeszcze głośniejsze i bardziej przenikliwe wrzaski.
I znów rozległ się ten sam głos, jedwabisty, śpiewny, którego czysty ton przebijał się przez wrzawę. Ćmiący, kłujący ból w boku Wasi wzmógł się. Na górze, w teremie, zgaszono lampy.
Za plecami Wasi znów zapiszczał Słowik.
– Czarownico! – krzyknął mocny głos po raz trzeci. To było wezwanie, groźba. Brama trzeszczała pod naporem hałastry.
Tym razem Wasia rozpoznała ten głos. Miała poczucie, że oddech opuszcza jej ciało. Ale kiedy odpowiedziała, głos jej nie zadrżał.
– Tu jestem. Czego chcesz?
W tym momencie zdarzyły się dwie rzeczy: brama ustąpiła w kaskadzie drzazg, a za Wasią Słowik wyważył wrota stajni i wypadł przez nie galopem.
3.
Słowik
Tamci byli bliżej niej niż Słowik, lecz nikt i nic nie było szybsze od gniadosza. Pędził ku niej pełnym galopem. Wasia dostrzegła swoją ostatnią szansę: skłonić tłum do pościgu, odciągnąć go od pałacu siostry. Tak więc kiedy Słowik mknął obok, puściła się pędem, dopasowując krok do jego biegu, po czym wskoczyła mu na grzbiet.
Ból i słabość zniknęły w ferworze chwili. Słowik gnał prosto na roztrzaskaną bramę. Wasia pokrzykiwała, by odwrócić uwagę ludzi od wieży. Słowik bił kopytami z całą zawziętością bojowego konia, chcąc przedrzeć się przez tłum. Ludzie doskakiwali do niego, próbując go pojmać, lecz on roztrącał ich na boki.
Byli już blisko bramy. Wasia całe swoje jestestwo skupiła na ucieczce. Na otwartej przestrzeni nic i nikt nie dogoni Słowika. Odciągnie tłum od Olgi, zyska na czasie, a potem wróci z Saszą i wojami Dymitra.
Nic nie mogło prześcignąć Słowika.
Nic.
Nie zauważyła, co ich ugodziło. To mogła być po prostu kłoda przeznaczona do czyjegoś pieca. Usłyszała jedynie świst, a potem poczuła wstrząs wibrujący poprzez końskie ciało, gdy dosięgnął go cios. Noga Słowika uciekła w bok. Upadł, gdy od wyłamanej bramy dzielił go tylko jeden sus.
Tłum ryknął. Wasia poczuła uderzenie niczym ranę zadaną jej samej. Wywinęła się instynktownie, a po chwili klęczała przy głowie konia.
– Słowiku – wyszeptała. – Słowiku, wstań.
Ludzie napierali na nią ze wszystkich stron, czyjaś ręka chwyciła ją za włosy. Odwinęła się i ugryzła, właściciel ręki zaklął i odskoczył. Ogier usiłował się podnieść, kopiąc dziko, lecz jego tylna noga była wygięta pod nienaturalnym kątem.
– Słowiku – błagała Wasia. – Słowiku…
Ogier dmuchnął jej w twarz delikatnym pachnącym sianem oddechem. Jego drżenie przypominało trzepot, a grzywa opadająca na dłonie Wasi była szpiczasta niczym pióra. Jakby jego inne, dziwniejsze wcielenie, ptak, którego nigdy nie widziała, miał wreszcie uwolnić się i rozpostrzeć skrzydła.
I wtedy opadło ostrze.
Ugodziło konia tam, gdzie głowa łączy się z ciałem. Rozległo się wycie.
Wasia czuła się tak, jakby ostrze przebijające konia poderżnęło jej gardło, i nie wiedziała, że krzyczy, kiedy skoczyła niby wilczyca broniąca swego szczenięcia.
– Zabić ją! – wrzasnął ktoś z tłumu. – To ona, przeklęta wiedźma. Zabić ją!
Wasia rzuciła się na nich, nie zważając na nic, nie dbając o swoje życie. A potem uderzyła ją męska pięść, a potem kolejna i kolejna, aż przestała czuć spadające na nią ciosy.
***
Klęczała w lesie pod rozgwieżdżonym niebem. Świat był czarno-biały i zupełnie cichy. W śniegu, tuż poza zasięgiem jej ręki, trzepotał się brązowy ptaszek. Jakaś postać, czarnowłosa i biała jak śnieg, klęczała obok i wyciągała