Lato na Rodos. Katarzyna Ryrych
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Lato na Rodos - Katarzyna Ryrych страница 4
Z budy przynajmniej nie odpadał brązowy lakier.
Szmirabella jednak nic sobie z tego nie robiła, tylko spędzała cały czas na czytaniu magazynów dla kobiet, które wyciągała z osiedlowego pojemnika na papier.
Niektóre historie – szczególnie te opatrzone tytułem „prawdziwe” albo „z życia wzięte” – odczytywała głośno, często nawet po kilka razy, a potem zaczynała wycierać oczy chustką. Nie pierwszej czystości ona była.
Wyjaśniłem jej, że to droga do zapalenia spojówek, ale kazała mi spadać.
– Uh-duh-duh – powiedział Turet – to nieładnie tak brzydko mówić do małego chłopca.
Tak jakbym nie słyszał gorszych słów od niego samego, ale to inna sprawa. Wracając do Szmirabelli – w budce stała szafa biblioteczna pełna książek, które nazywały się harlekiny. Ogólnie były głupie. Wystarczyło przeczytać jedną, żeby wiedzieć, o czym były inne.
Okładki tych książek zabawnie wyglądały. Panowie w garniturach i panie w nocnych koszulach. To nie pasowało jedno do drugiego.
Turet też nie czytał harlekinów, ale ciągle przynosił Szmirabelli nowe. Podejrzewam, że kradł je w jakimś kiosku, bo przecież nie miał aż tyle pieniędzy.
Wiedziałem, że to nie w porządku, ale Szmirabella nie miała nikogo, kto zrobiłby jej przyjemność. I prócz czytania tej szmiry nie miała nic lepszego do roboty.
Kolejnym ciekawym człowiekiem był Panda. Nazywaliśmy go tak dlatego, że ciągle miał pod oczami ciemne sińce, jakby rozmazał mu się tusz.
Zawsze wyglądał tak, jakby był niewyspany, i nie rozstawał się z niewielką glinianą fajeczką.
Zdaje się, że miał naprawdę dużo pieniędzy, ale z niewiadomych przyczyn trzymał się swojej starej budy, którą starannie zamykał na kilka zamków.
– Uh-duh-duh – ostrzegł mnie pewnego dnia Turet, kiedy próbowałem zajrzeć przez szparę do środka – nawet tam nie podchodź.
To oznaczało, że Panda też jest naukowcem i pracuje nad czymś znacznie ciekawszym niż eliksiry Wuja Kukułki.
Tak czy inaczej, sądząc po opakowaniach po różnych produktach, które Panda wyrzucał do worka na śmieci, byłoby go stać na piękny domek.
„Może po prostu lubi swoją budę” – pomyślałem, kiedy któregoś razu podał mi reklamówkę pełną smakołyków.
Nie były to tanie łakocie z Żabki czy Biedronki, ale prawdziwe frykasy.
– Suszone owoce – wyjaśnił Panda i byłby poklepał mnie po ramieniu, gdyby Turet nie powiedział mu, że tego nie lubię.
To właśnie jeden z problemów, jakie mieli ze mną rodzice. Dotyk. Czy koniecznie trzeba kogoś ściskać i miętosić, aby pokazać mu, że się go lubi? Albo kocha?
Można to powiedzieć albo zrobić coś specjalnego. Albo czegoś nie robić.
Trudno było mi wytłumaczyć rodzicom, że dotyk narusza bańkę mydlaną, w której żyję. A w tej bańce jest wszystko, czego potrzebuję. I to wcale mi nie przeszkadza.
Oprócz Tureta rozumiał to Makmarfi, który prowadził dogoterapię.
Dogoterapia to nic innego, jak leczenie psem. Chodzi o to, żeby się przemóc i dotknąć psa.
Nie potrafiłem zrozumieć, z jakiego powodu miałbym dotykać psa. Nigdy się psów nie bałem. Przechodziły obok mojej bańki, delikatnie ocierając się o jej cienkie ściany, cicho sapały i się śliniły. Ale żeby się z nimi spoufalać?
Po nieudanej dogoterapii Makmarfi powiedział, że lepiej sprawdziłyby się delfiny. Tylko że one wcale nie lubią dotykać ludzi.
Tak czy inaczej, Panda zrozumiał, o co chodzi, i więcej nie próbował mnie dotykać.
– Można by to leczyć ziołem – powiedział pewnego dnia, a Turet zaczął się śmiać.
Panda zapalił swoją fajeczkę i poszedł do domku. Było już późno i na Rodos zapalały się maleńkie lampki wbite rzędem między paprociami.
Ale ich światełka były niczym w porównaniu z błękitną poświatą, jaka sączyła się przez szpary w ścianach domu Pandy.
– Uh-duh-duh. – Turet skinął na mnie głową. – Mówię ci, Porszak, tego lepiej nie widzieć. Im mniej wiesz, tym dłużej żyjesz.
W każdym razie Panda nie wyglądał na kogoś, kto chciałby mnie zamordować.
Wracaliśmy na osiedle główną alejką, mijając te wszystkie kolorowe światełka, krasnale, ławeczki, żeliwne grille, i było nam dobrze.
Wokół latarni krążyły białe ćmy, a od czasu do czasu z mroku wylatywał nietoperz. To był czas, kiedy w miasto ruszali Korweciarze. Sam nie wiem, kto ich tak nazwał. Uzbrojeni w długie tyczki zakończone hakami, zaopatrzeni w wózki zdobyte pod Lidlem, sunęli chodnikiem, zaglądając do koszy na śmieci.
Ciągnął się za nimi nieprzyjemny kwaśny zapach, ale widać im to nie przeszkadzało.
Wyciągali z koszy butelki i puszki, upychali je w reklamówkach i ładowali na wózki. Przechodzący obok ludzie spoglądali na nich z odrazą.
Pomyślałem, że pewnie dlatego wychodzą ze swoich kryjówek wieczorem, ale Turet wyjaśnił mi, że wtedy jest najwięcej puszek i butelek, bo ci przyzwoici ludzie, co się tak na ich widok marszczą, sami zostawiają je w parku.
Ze starej pętli tramwajowej widać było nasze osiedle. O zmierzchu wyglądało pięknie. Te wszystkie świecące w mroku okna, przytłumione głosy ludzi stojących na balkonach.
Małe bloki kuliły się u boku dużych, a na placu zabaw – który od dawna nie był placem zabaw – siedział Klub Za Dużych Gaci.
Członkowie klubu z hałasem jeździli na deskorolkach albo słuchali muzy ze stojącego na ziemi boomboksa.
Niektórych znałem, bo mieszkali na osiedlu, a inni przychodzili z miasta i ku utrapieniu mieszkańców nie chcieli się wynieść.
Lato wyciągnęło nas wszystkich z domów.
Niespotykane upały nie dawały zamknąć okien i wszystko wylewało się na ulicę – rozmowy, awantury, muzyka, telewizja, dźwięki tworzyły monotonny szum, zupełnie jak morze, raz głośniej, raz ciszej.
W te noce spałem przykryty jedynie prześcieradłem, a przez otwarte okno mogłem widzieć gwiazdy.
Wiedziałem, że niektóre z nich są żywe, a inne martwe, że światło gwiazd dociera do ziemi czasami kilkaset lat, że gdyby się tak dobrze zastanowić, to patrzą na nas te same gwiazdy, które widziały bitwę pod Grunwaldem.
Sam