Lato na Rodos. Katarzyna Ryrych
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Lato na Rodos - Katarzyna Ryrych страница 6
Mimo to zaczepiłem Kukułkę i opowiedziałem mu o swoim pomyśle.
Najpierw zaczął się śmiać, a potem spoważniał i spojrzał w niebo.
– Eliksir załatwia wszystko – rzekł.
Odtąd mocno trzymałem kciuki za powodzenie prac Kukułki. Bo od nich zależało szczęście Szmirabelli.
A ono szczególnie leżało mi na sercu.
Przecież nie można całe życie płakać nad losami bohaterów książek albo wzruszać się prawdziwymi historiami, o których dobrze wiedziałem, że nie są prawdziwe. Skąd wiedziałem? Bo pewnego dnia postanowiłem sprawdzić, czy w naszym mieście na ulicy Wąskiej naprawdę mieszka kobieta, która wyszła za mąż za milionera.
W ogóle nie było tam żadnego domu numer osiem, tylko zakład mechaniczny. W którym nikt nigdy nie słyszał ani o Natalii Kupiec, ani o milionerze, jednym słowem pic na wodę, jak by to określił Turet.
Nie miałem jednak odwagi powiedzieć Szmirabelli, że to wszystko bzdury. Byłem pewien, że to by ją zabiło.
Bo zabrać komuś marzenia to jakby tego kogoś zabić.
Turet powiedział mi, że Szmirabella raz spróbowała nie żyć, ale to jej nie wyszło, bo ktoś zadzwonił po pogotowie.
Pewnie dlatego miała takie dziwne cienkie blizny na nadgarstkach.
Ludzie przebąkiwali, że Szmirabella ma syna, który się jej wyrzekł, to znaczy powiedział, że nie chce takiej matki, i chociaż próbowała go przekonać, że lepsza taka matka niż żadna, to nie zmienił zdania.
– Ona tam przechowuje jego włosy – powiedział Kukułka. Miał zapewne na myśli niewielki srebrny medalion, który Szmirabella nosiła na szyi.
– Serio? – zdziwiłem się.
– Matki tak mają – odparł i posmutniał.
A potem powiedział, że musi spojrzeć, jak tam eliksir. I poszedł sobie, jakiś taki dziwnie zgarbiony.
Od tej chwili postanowiłem być dobry dla Szmirabelli. Robiłem to tak, jakbym był niewidzialną ręką, bo mogłaby sobie pomyśleć, że się nad nią lituję.
Najmniejszy z moich kamieni nazywał się LITOŚĆ, i kiedy nadchodziła kolej, aby znalazł się na pierwszej pozycji, czułem się paskudnie.
Nie mogłem zapomnieć dnia, kiedy matka zaprowadziła mnie do szkoły. Długo wyjaśniała pani, że nie lubię być dotykany i muszę mieć wokół siebie porządek, ale poza tym wszystko jest ze mną okej.
A gdy spojrzałem na panią, zobaczyłem na jej twarzy taki sam wyraz, jaki pojawił się na twarzy mojego taty, kiedy znalazł na ulicy umierającego gołębia. To była mieszanina smutku i obrzydzenia, i właśnie tak pani popatrzyła na mnie, a potem na moją matkę.
Postanowiłem, że nie będę jej lubił.
To, że mieszkałem w bańce mydlanej, nie oznaczało, że zasługuję na litość. Po prostu wystarczało mnie nie dotykać, bo wtedy wpadałem w panikę.
Moje ręce, kiedy myłem twarz albo zęby, były moimi rękoma i wiedziałem, czego się po nich spodziewać.
Inni ludzie mogli być nieobliczalni.
Turet nie był nieobliczalny, choć na takiego wyglądał, szczególnie kiedy miał napad. Ale wiedzieliśmy o tym ja i jego rodzice, a inni naprawdę zaczynali się bać, kiedy wymachiwał rękami i wywrzaskiwał brzydkie słowa, aż echo niosło.
Jeśli zdarzyło się to na ulicy, wszyscy się odwracali i przyspieszali kroku. Zupełnie jakby miał się na nich rzucić.
Myśleli tak, bo go nie znali.
Nie mieli pojęcia, jaki jest w środku.
Podobnie źle oceniali Szmirabellę – widzieli tylko tłustą kobietę o rzadkich rudych włosach, które ukrywała pod słomkowym kapeluszem, kobietę, która z trudem toczyła się alejką, a za nią powiewał granatowy szal przetykany srebrną nitką.
Poprzedzał ją brzuch, na którym opinała się kwiecista podomka, i ogromne piersi prawie wylewające się z dekoltu.
A za Szmirabellą ciągnęła się wstęga zapachu tanich perfum.
– Szanel numer pięć to są prawdziwe perfumy – powiedziała pewnego dnia.
– Uh-duh-duh, muszą kosztować majątek – mruknął Turet.
Nie wiem, od kogo Panda się o tym dowiedział, ale któregoś dnia – na krótko przed zaćmieniem Księżyca – Szmirabella znalazła wiszącą na klamce niewielką torebkę. Torebka była tak bajecznie kolorowa, że musiało znajdować się w niej coś szczególnego.
Właśnie wtedy Szmirabella zaczęła pachnieć luksusem. Panda z zachwytem pociągał nosem, ilekroć przechodziła obok niego.
Gdybym kiedykolwiek wierzył w Świętego Mikołaja, powiedziałbym, że jest nim Panda. Ale wiedziałem, że te wszystkie Wróżki Zębuszki, Mikołaje, Dziadki Mrozy i Gwiazdorzy to rodzice.
Często zastanawiałem się, czy byłbym inny, gdybym w to wszystko wierzył. Może byłbym wtedy taki sam jak reszta chłopaków z mojej klasy.
Ale nie byłem przekonany, czy byłoby mi z tym lepiej.
Może Turet nie zwróciłby na mnie uwagi i nigdy nie trafiłbym na Rodos. Nie poznałbym ani Pandy, ani Kukułki, ani Szmirabelli, ani Gabaryta.
Конец ознакомительного фрагмента.
Текст предоставлен ООО «ЛитРес».
Прочитайте эту книгу целиком, купив полную легальную версию на ЛитРес.
Безопасно оплатить книгу можно банковской картой Visa, MasterCard, Maestro, со счета мобильного телефона, с платежного терминала, в салоне МТС или Связной, через PayPal, WebMoney, Яндекс.Деньги, QIWI Кошелек, бонусными картами или другим удобным Вам способом.