Czas Wagi. Aleksander Sowa
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Czas Wagi - Aleksander Sowa страница
© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2020
© Copyright by Aleksander Sowa, 2020
Projekt okładki: Magdalena Wójcik
Zdjęcie na okładce: © Sumala/AdobeStock
Zdjęcie Aleksandra Sowy: © Maciej Zienkiewicz Photography
Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska
Redaktor inicjujący: Paweł Pokora
Redakcja: Barbara Kaszubowska
Korekta: Anna Gidaszewska
Skład: Klara Perepłyś-Pająk
Producenci wydawniczy: Marek Jannasz, Anna Laskowska
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2020
ISBN: 978-83-66503-31-1 (EPUB); 978-83-66503-32-8 (MOBI)
www.wydawnictwolira.pl
Wydawnictwa Lira szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
1
Jej dramat zaczyna się trzy kwadranse przed północą, 13 czerwca 1997 roku, choć sprawa miała początek wcześniej. Jest piątek, deszczowy i zimny jak całe lato, muzyka głośno dudni. Siedzą w ciemnoniebieskim volkswagenie na wprost klubu. Furgonetka to wersja dostawcza, bez okien z tyłu. To tam jest drugi. Trzeci zbir wyszedł przed klub Las Vegas. Ma kamuflowaną słuchawkę w uchu. Gładzi dłonią brodę.
– To ona – mówi do radiotelefonu. – Zaczynamy, jak tylko podejdzie.
Sara Wagniewska trzyma nad głową torebkę dla ochrony przed mżawką i wypatruje taksówki. Tańcz głupia, tańcz, swoim życiem się baw! – śpiewa Panasewicz, kiedy brodaty się zbliża.
Sara podchodzi do krawężnika. Kierowca zapala silnik, zakłada kominiarkę. Drugi zbir kładzie dłoń na klamce.
– Co za pogoda – zagaduje brodaty.
– Mogło być gorzej.
Volkswagen zatrzymuje się za plecami. Przesuwne drzwi się otwierają. Kobieta dostrzega pistolet i uderza brodatego torebką. Oszołomiony bandzior naciska spust. Przypadkowy wystrzał zwraca uwagę gości przed klubem. Kosmetyki wypadają z torebki i rozsypują się na chodniku. Na ziemię upadają telefon i gorąca łuska. Brodaty kopie, Rudy poprawia pięścią, łamiąc z chrzęstem nos Sary. Krew zalewa nieprzytomną twarz, kapie na chodnik. Volkswagen rusza z piskiem i znika.
Tak mógłby się zacząć trzymający w napięciu, mroczny kryminał. To jednak nie film. Na brudną ulicę z brzękiem upadła prawdziwa łuska, a ciepła krew na mokrym od deszczu bruku rzeczywiście pachniała śmiercią.
2
Starszy sierżant Emil Stompor przetarł oczy. Wskazówki zegarka wskazały za dziesięć czwartą. Jeszcze dwie godziny. Wywiadowca czuł pod powiekami piasek, co było spowodowane zmęczeniem. Niczego nie pragnął bardziej, jak je przymknąć. Zbliżał się mglisty, zimny świt.
– Kosar! Nie śpij! – mruknął. – Wstawaj!
– Co, co?
– Zaraz wyjdzie.
– Kto? Kto będzie wychodził?
Policjant położył palec na ustach i wskazał kiosk. Kosar mrugnął na znak, że rozumie. Stompor otworzył drzwi i znikł gdzieś w oparach unoszących się nad brudną ulicą Pragi Południe, a potem skrył w bramie po drugiej stronie. Powietrze pachniało wilgocią i chłodem. Latarnie zgasły. Wywiadowca oparł się o odrapany mur. Czekał. Wreszcie poczuł przebiegający po kręgosłupie dreszcz – nieomylne przeczucie, które towarzyszyło Emilowi od dzieciństwa.
– Cholerny detektyw. Szlag by go trafił – westchnął cicho Kosarewicz i pomyślał, że nikogo nie widać. A jednak kiedy wyszedł z samochodu na rześkie, poranne powietrze, zarejestrował wychodzącą zza warzywniaka przygarbioną postać. – Halo? Proszę pana? Proszę pana! – zawołał, a słowa odbiły się od ścian.
Cień przyśpieszył i skierował się wprost na Emila w bramie.
– Stój! Stój, policja! – Okrzyk rozerwał ciszę poranka, ale włamywacz znikł w porannej mgle.
Kosar wsiadł do samochodu, uruchomił silnik i ruszył. Niebieskie, blade światło odbijało się od zniszczonych i brudnych murów. Emil patrzył, jak radiowóz mija skrytego za załomem rzezimieszka, a potem mężczyzna w kapturze rusza truchtem.
– Ej, kolego! Masz może fajkę? – rzekł, chwiejąc się po pijacku.
– Jest tu przejście?
– Pewnie, że jest. A co tak zapierdalasz z rana?
– Psy mnie gonią!
– O! To dawaj, bracie! Tu cię nie znajdą.
– Dzięki – odparł zakapturzony.
– A co zmalowałeś?
– A… takie tam… Tamten warzywniak.
– To się lepiej nie ruszaj, kolego. Przejadą i będzie po sprawie.
Włamywacz kiwnął głową. Światła radiowozu się zbliżyły. Ukryci w bramie w bezruchu czekali, aż polonez pojedzie.
– Pojechali.
– Uff – westchnął włamywacz. – Było blisko.
– To jak, masz papieroska?
– Nie palę.
– Szkoda.
– Masz u mnie karton. Równiacha z ciebie.
– Nie próbuj się poruszyć, bo ci odstrzelę kolano – ostrzegł Emil, uważnie obserwując mężczyznę, po czym podniósł radio do ust i nacisnął przycisk nadawania. – Kosar, możesz wracać.
– Ty jesteś…
– Stój spokojnie. – Policjant sięgnął po kajdanki. – Chyba że wolisz chirurgię urazową.
– Pies?
– Założysz sobie?
– Ożeż ty, chuju jebany!
Emil nie czekał. Wycelował obręczą kajdanek poniżej mostka. Bandzior się zgiął i osunął z jękiem po ścianie, a policjant zamknął oczko kajdanek na jego nadgarstku i wypchnął jeńca przed bramę.
– Staranniej dobieraj słowa.