Czas Wagi. Aleksander Sowa

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Czas Wagi - Aleksander Sowa страница 3

Czas Wagi - Aleksander Sowa

Скачать книгу

tego kiosku?

      – Chuj mnie to obchodzi.

      – A powinno – rzucił Emil. – Bo tak się składa, że mnie obchodzi. Facet ma trójkę dzieci i zapierdala od rana do wieczora, wiesz? Jest już teraz pewnie na nogach, bo zaraz pojedzie na giełdę…

      – Moja wina, że jest frajerem?

      – …a ty przychodzisz, żeby komuś takiemu kiosk obrobić?

      – Myślałem, że trzyma tam jakąś kapustę – odparł włamywacz i mrugnął. – Ale oficjalnie nie mam z tym nic wspólnego.

      – No jasne – zakpił Kosar, po czym spojrzał na Emila i uniósł brwi.

      – Normalnie to bym sobie odpuścił takiego szmaciarza jak ty – powiedział Emil – ale widzę, że z ciebie wyjątkowy gnój wychodzi. Musisz dostać nauczkę.

      – Nic mi nie możesz zrobić.

      – Mylisz się.

      – A co? Rozpłaczesz się tutaj? – zapytał włamywacz.

      – Wpierdolę ci.

      – Nie możesz.

      – Mogę. I zrobię to. Tutaj i teraz.

      Zatrzymany spojrzał na Kosarewicza. Ten zrobił minę na znak, że o niczym nie wie i ma z tym nic wspólnego.

      – Poskarżę się. Z roboty was wypierdolą.

      – Straszysz – zakpił Emil – czy obiecujesz?

      – Uświadamiam cię.

      – Co ty Wisłocka jesteś? A właśnie, jak się nazywasz?

      – Po co ci to?

      – Kartkę z choinką na święta planuje ci przesłać. Zawsze tak robi, jak komuś wpierdoli – wyjaśnił Kosar. – Żeby go delikwent pamiętał.

      – Powiesz po dobroci czy ci mam przypierdolić? – zapytał Emil ciszej, po czym kiwnął głową, wyjął paczkę cameli i podsunął zatrzymanemu. Nie widząc reakcji, wyjął papierosa. Niezapalony tytoń miał piękny, przyjemny zapach.

      Złodziejskie serce zmroził strach. Rzezimieszek słyszał, że na Pradze jest jeden taki tajniak, co pali camele i niejednemu zaszedł za skórę.

      3

      W niedzielę, o świcie przed klubem Las Vegas było cicho i zimno od wilgoci w powietrzu. Wpatrzony w wizjer aparatu młodszy aspirant Bieńkowski w odblaskowej kamizelce z napisem „Policja. Technik Kryminalistyki” na plecach pomyślał, że jak na czerwcowy poranek pogoda ich nie rozpieszczała.

      – Widziałeś? – zwrócił się do kolegi. – Skalski się tak nigdy nie zachowywał.

      – Może na kacu jest?

      – Raczej ma sraczkę.

      – Tylko z czego? Zachowuje się, jakby tu zastrzelili prezydenta.

      – Nawet mi nic nie mów. Miałem mieć wolną niedzielę. A wiesz, co powiedział na kamerę? – Bieńkowski wskazał budynek na rogu. – Tym zajmie się Hubicz. W poniedziałek, bo teraz bank nieczynny.

      – W poniedziałek? A my mamy teraz robić papiery i szukać łuski?

      – No, jakby to coś miało dać. Przecież jest szósta. Trzydzieści godzin po zdarzeniu. Nawet jak coś tutaj było, to jest już dawno zatarte. Nic nie znajdziemy. Więc na chuj nas tutaj ściągał! Nie można było tego jutro załatwić? – Bieńkowski patrzył, jak przewodnik psa usiłuje skłonić zwierzę do podjęcia tropu. – Z psiarkiem też. Pytam się: na chuj ściągasz psa, jak ślad osmologiczny utrzymuje się kilka godzin, a to było wczoraj w nocy i do tego padało?

      – I co odpowiedział?

      – Żebym się zajął robotą!

      – Skurwysyn. – Drugi policjant wzruszył ramionami i wrócił do protokołu.

      – Tak samo z krwią. Mamy szukać plam na chodniku. No debilem trzeba być, żeby coś takiego powiedzieć. Żeby po ponad dobie i to po deszczu takich śladów szukać!

      – Debilem albo oficerem.

      – Nie, nie, tu coś jest na rzeczy. Przecież Skalski się zna na robocie. Daję głowę, że nas niepotrzebnie ściągał – dodał z żalem Bieńkowski. – Rozumiem, jakby trup był, ale coś takiego? Jakieś sranie-porwanie, strzelanina, łuski? Kurwa, po trzydziestu godzinach?

      – No i gdzie świadkowie?

      – Do umorzenia pójdzie. Na niewykryte.

      – Właśnie. Czyli to można było normalnie, w poniedziałek załatwić.

      – Pali fajkę za fajką – zauważył znad szkicu Bieńkowski, patrząc na komisarza Mariana Skalskiego, który przez dyżurnego zerwał ich z łóżek do grupy dochodzeniowo-śledczej, niewiele powiedział, a teraz wygląda na przejętego tym, co tutaj miało się wydarzyć. – Jebany ubek.

      – A niech spierdala. Dawno ich powinni spuścić w kiblu. Komuna się skończyła, a oni grzeją stołki, zamiast iść na emeryturę. Nie wiem, jak mogli takich pozytywnie zweryfikować.

      – Normalnie. Tych, co mieli w bezpiece rok albo dwa, to pozwalniali. A betony się same wybrały – odpowiedział drugi policjant i spojrzał na nieoznakowanego poloneza.

      Radiowóz zatrzymał się przy taśmie przegradzającej ulicę. Z samochodu wysiadł nadkomisarz Tadeusz Hubicz i szybkim krokiem podszedł do Skalskiego.

      – O! Jest drugi komuch – rzucił Bieńkowski, po czym wrócił do szkicu.

      Skalski wskazał coś głową. Hubicz się nie odzywał. Technik odwrócił wzrok, włożył aparat oraz przymiary liniowe do walizki.

      4

      Jest wtorek, osiemnasty dzień czerwca 1997 roku. Osiemdziesiąt trzy godziny po zniknięciu Sary. W domu Włodzimierza Wagniewskiego dzwoni telefon. Stojący w bibliotece zegar wybija dziewiątą trzydzieści. Dzwonek elektryzuje obu mężczyzn. Starszy spogląda na syna. Przez ostatnie godziny mocno posiwiał.

      – Odbierz, tato.

      Mężczyzna podnosi słuchawkę drżącymi dłońmi.

      – Halo? Halo! – powtarza głośniej. – Jest tam ktoś? Odezwijcie się. Proszę.

      Słyszy czyjś oddech. Coś zaczyna się dziać. Pojawiają się trzaski. Wagniewskiego nachodzi irracjonalna myśl, że w oddali słyszy ptaki.

      – Błagam – dodaje szeptem.

      Znów trzaski.

Скачать книгу