Czas Wagi. Aleksander Sowa
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Czas Wagi - Aleksander Sowa страница 6
7
Prywatny detektyw Krzysztof Szczerzucki, stojąc przy oknie, patrzył przymrużonymi oczyma na turystów, po czym uniósł oczy ku niebu i pokręcił głową. Wracając za biurko, spojrzał na wyświetlacz telefonu komórkowego. Brak połączeń i wiadomości psuł detektywowi humor. Mężczyzna westchnął i założył okulary. Faktura opiewała na dwadzieścia pięć tysięcy. Szczerzucki podpisał dokument, następnie wstał i za drzwiami bez słowa przekazał fakturę sekretarce. Kobieta skinęła głową, a detektyw zamknął drzwi. Znów usiadł przy biurku, wyjął cygaro, szklankę i kwadratową butelkę. Odkręcił szkocką, wciąż zastanawiając się nad tym, co powinien zrobić, po czym zakręcił korek. Nie lubił szkockiej, więc schował Johnniego Walkera. Whisky jest dobra dla obiecującego klienta, z poważnym zleceniem albo grubym portfelem. Taki drink robi dobre, profesjonalne wrażenie, pomyślał, nalewając ciepłą wódkę do szklanki. Wypił, schował butelkę i szklankę, a potem z ulgą oparł plecy na fotelu z czarnej bydlęcej skóry. Rozkoszował się palącym uczuciem oraz gorącem, jakie rozgrzało żołądek.
– Dwadzieścia pięć kawałków to i tak nieźle – mruknął.
Dostał pieniądze i trafiła się okazja na więcej. Znacznie więcej, pomyślał, sięgając do szuflady. Mimo wszystko był zadowolony. Znów nalał, tym razem mniej. Schował butelkę i zamiast wypić wódkę od razu, przez kilka minut intensywnie wpatrywał się zawartość szklanki. Wreszcie jego twarz się rozluźniła.
– No i pozamiatane – mruknął, wlewając wódkę w gardło. – Bo tylko doświadczenie może być naprawdę skuteczne – wyrecytował, celując palcem w wyimaginowanego słuchacza, po czym skrzyżował nogi na blacie monumentalnego biurka z drewna tekowego. To zdanie odczytywał każdy, stając przed przeszklonymi drzwiami prowadzącymi do Biura Detektywistycznego Szczerzucki.
8
W pierwszych dniach lipca chłodny wiatr od wschodu pchał ciężkie chmury nad Warszawę. Padało od kilkunastu dni. Prognozy pogody nie nastrajały optymistycznie.
Minister Braun łypnął okiem na gościa.
– To się źle dla nas skończy! – powiedział. – Najpierw śmiertelne pobicie studenta w Krakowie, potem zabójstwo w liceum Pułaskiego, a teraz porwanie córki człowieka z listy najbogatszych Polaków! Co jest z tą naszą policją, panie komendancie?
– Mamy pecha.
– Pecha?
– Zbieg niefortunnych zdarzeń – opowiedział komendant. – Niemal w tym samym czasie.
– No, ale przecież tak nie może być! Trzeba coś zrobić!
– Musimy…
– My? To pan jest od takich spraw.
– To nie moja wina.
– A czyja? – Minister uderzył dłonią w stół. – Moja? To ja się będę musiał tłumaczyć z tego przed kamerami. I co im powiem?
Komendant główny policji nie odpowiedział. Uniósł podbródek, przełknął ślinę i spojrzał kątem oka na posła. Wagniewscy starali się zainteresować sprawą wszystkich ludzi polityki, których znał.
– To może oznaczać koniec mojej kariery! – wycedził przez zęby Braun.
– Myślałem o tym i…
– Na pana miejscu, generale – powiedział, nie reagując na słowa komendanta – myślałbym raczej o przejściu w stan spoczynku, bo jeśli Wagniewski zainteresuje tym porwaniem media, to… – Minister urwał.
– Możemy…
– Jeśli nic nie zrobimy – znów przerwał komendantowi Braun – to premier każe mi się podać do dymisji!
– Mam rozwiązanie.
– Zdaje pan sobie z tego sprawę? We wrześniu wybory. Wyniki nie zapowiadają się różowo. A ta sprawa na pewno nam nie pomoże. – Braun spojrzał na milczącego dotąd posła Antonowicza.
Generał obrzucił posła nienawistnym spojrzeniem. To przysłuchujący się w ponurym milczeniu Antonowicz stał za tą rozmową.
– Wizerunkowo to wygląda źle – powiedział poseł, strzepując niewidzialny pyłek z krawatu. – Obawiam się, że pan minister ma rację.
– No pewnie, że mam!
– Niestety.
– Wyrugują mnie dla dobra Sojuszu!
– Nawiasem mówiąc – dodał Antonowicz – Sojusz i tak przegra wybory z powodu powodzi. Tak twierdzą analitycy. Premier poda rząd do dymisji, a pan prezydent ją przyjmie.
– I po nas – mruknął minister. – Na lata.
– Mam