Czas Wagi. Aleksander Sowa

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Czas Wagi - Aleksander Sowa страница 19

Czas Wagi - Aleksander Sowa

Скачать книгу

jest.

      – Zrozumiano?

      – Tak jest.

      – O ja pierdolę – mruknął ktoś z sali. – Nie wierzę.

      Emil patrzył, jak zastępca zaciska zęby. Wszyscy cenili Tarczę, jak na niego mówili, więc takie potraktowanie im się nie spodobało.

      – Piękny początek wspaniałej przyjaźni – szepnął do ucha Kosarewiczowi. – Jestem pod wrażeniem. Nieźle zaczęła.

      – Daj jej szansę – łagodził Kosar. – Może to tylko tak, na początek.

      – Panowie, proszę o spokój – zabrał głos Mientkiewicz. – Nie jesteśmy w barze!

      – O! – Emil się uśmiechnął. – Jest też twój serdeczny przyjaciel.

      Partner Emila nabrał powietrza i głośno je po chwili wypuścił.

      – Pani komendant jest tu dla was, a nie odwrotnie.

      – Właśnie – mruknęła. – Zapamiętajcie to.

      Zebrani, słysząc, co powiedział policjant za kobietą, poczuli zażenowanie. Komendant tymczasem usiadł i bez słowa wyciągnął papiery. Mientkiewicz przyniósł je w teczce i przed momentem podał usłużnie.

      – Przecież to wafel. – Emil nie wytrzymał.

      – Czy ja komuś przeszkadzam? – odezwała się policjantka.

      Zapadła cisza.

      – Tak myślałam.

      – Nie mogę na to patrzeć – mruknął policjant przed Emilem, którego Stompor znał z widzenia, bo gliniarz o twarzy dwudziestolatka był kryminalnym, a oni pełnili służbę w ogniwie wywiadowczym. Wiedział, że jest nazywany Juniorkiem.

      – Przyzwyczajaj się. – Kosar poklepał Juniorka w ramię. – Podobno od dziś to on będzie nam grafik układał.

      – No i mamy przejebane – skwitował Juniorek.

      Stefańska wciąż rozkładała papiery, jakby spotkanie miało potrwać sześć godzin. Stary, wielki glina, siedzący z lewej, pokręcił z dezaprobatą głową, wbijając wzrok w czubki własnych butów. Emil z Kosarem i jego czasem widywali. Nie mieli jednak ze sobą wiele wspólnego. Wiedzieli, że nazywa się Barabatow.

      – Mientkiewicz, mówisz? – zapytał Juniorek. – Nigdy go nie widziałem.

      – To jej asystent. Specjalnie dla niego się szósta grupa u nas znalazła. Człowiek zapierdala przez trzydzieści lat w świątek, piątek i niedzielę, aż pot po dupie cieknie na piątej, a potem przychodzi sobie taka paniusia i tworzy dla wafla wyższą grupę niż moja.

      – Raczej Mientki – wtrącił Emil.

      – Służby ma tyle, co oranżada trwałości – odparł Barabatow, po czym we trzech się uśmiechnęli półgębkiem.

      Stefańska podniosła wzrok znad dokumentów i obrzuciła zebranych spojrzeniem. Na Emilu jej wzrok zatrzymał się ułamek sekundy dłużej.

      – I grupę ma oficerską – dodał Barabatow.

      – Szmaciarz.

      – Podobno ma iść do Szczytna.

      – Czyli lizus, kapuś albo plecak.

      – Ale oficerem zostanie. Tak czy inaczej, trafna ksywka – stwierdził Barabatow, kiwając głową w stronę Emila, i znów się uśmiechnął.

      To, jak Emil ochrzcił asystenta pani komendant, spodobało się staremu gliniarzowi. Natychmiast poczuł sympatię do niepozornego wywiadowcy.

      – Proszę o ciszę – dodał pośpiesznie Mientki. – Panowie, szanujmy swój czas.

      – Widzę, że będziemy musieli wyjaśnić sobie pewne fundamentalne zasady. Miałam nadzieję, że będę miała przyjemność dowodzić poważnymi ludźmi, ale chyba się pomyliłam… – Stefańska urwała, zawieszając teatralnie głos.

      Emil, Kosar, Juniorek i Barabatow wymienili spojrzenia. Było oczywiste, że ta brzydka kobieta około czterdziestki, o pałąkowatych nogach, rudawych włosach, wąskich ustach i małych, ruchliwych oczkach nie mogła zrobić korzystnego wrażenia. Nawet mimo nienagannie wyprasowanego munduru.

      – Nazywam się nadinspektor Maria Stefańska i jestem nadinspektorem. Zostałam powołana na stanowisko pełniącej obowiązki dowódcy tutaj i od dnia dzisiejszego pełnię jego obowiązki. Zatem od dziś wami dowodzę. Swoją drogą, ciekawe, dlaczego nie zebraliście się tutaj punktualnie.

      Emil zerknął na zegarek. Była dziewiąta trzydzieści siedem. Odprawa miała zacząć się od dziewiątej trzydzieści, a Stefańska zjawiła się tu przed dwoma minutami.

      – My byliśmy tu punktualnie – bąknął.

      – Słucham?

      – Nie, nic, nic – odparł Emil. – Zdaje się, że nasze zegarki szwankują. Zresztą tu nie tylko zegarki szwankują.

      – Zamknij się – wycedził przez zęby Kosar. – Choć raz nie pyskuj.

      Zapadła nieprzyjemna cisza. Stefańska zerknęła raz jeszcze w dokumenty i odchrząknęła.

      – Nie mam czasu, żeby strzępić język. Jest źle. To dlatego tutaj jestem. Na pewno będziemy mieli okazję nie raz się spotkać. Teraz konkrety. Wiecie, że wokół komendy dzieje się źle?

      – Przejść się nie da – powiedział Barabatow – tylu dziennikarzy jest na chodniku.

      Stefańska uniosła brwi, po czym stuknęła trzy razy długopisem w blat. Na jej twarzy pojawił się gadzi uśmiech.

      – Nie udzieliłam panu głosu.

      – Przecież pani komendant pytała.

      – Proszę?

      – Mówię tylko, że przecież pani komendant pytała.

      – Jak się pan nazywa?

      – Aspirant Barabatow.

      – Imię?

      – Ryszard.

      – Na przyszłość, panie aspirancie Ryszard Barabatow, proszę zapamiętać. Mnie się odpowiada – dodała szeptem – tylko i wyłącznie, kiedy pytam.

      – No, ale przecież pani pytała.

      – Cisza! – ryknęła, aż podskoczyli na krzesłach. – Dosyć. Co to ma znaczyć? – zwróciła się do policjanta, który narzekał na dziennikarzy. – Jeszcze jedno słowo, aspirancie

Скачать книгу