Drugi sen. Robert Harris

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Drugi sen - Robert Harris страница 17

Drugi sen - Robert  Harris

Скачать книгу

„bankomaty” i „antybiotyki”? Wziął z powrotem książkę do ręki i niczym ujęty przez Gileadczyków Efraimita starający się wymówić słowo „szibbolet”, przeczytał list uważnie po raz drugi, wysilając umysł przy trudnych słowach. A potem zaczął przeglądać następne strony, szukając dalszych informacji o Morgensternie.

      Nie znalazł żadnych. Nie pojawił się już również pan Shadwell. Przeprosił listownie za nieobecność na dwóch kolejnych zebraniach towarzystwa, poświęconych monografii na temat niszczejących konstrukcji betonowych oraz tunelowi odkopanemu pod Tamizą w Blackwall. Więcej zebrań się nie odbyło. Był to ostatni tom z serii i jak przypuszczał Fairfax, wkrótce potem towarzystwo musiało zostać zakazane.

      Shadwell? Powtarzał w myślach to nazwisko. Zastanawiał się, co się z nim stało. Jeśli jeszcze żył, musiał być w podeszłym wieku – już trzynaście lat temu nie był chyba młodzieniaszkiem. I nagle Fairfaxowi przyszło do głowy, że to Shadwell był tym starszym mężczyzną, który awanturował się w kościele. Nie miało to oczywiście żadnego sensu. Trudno było sobie wyobrazić, że były prezes Towarzystwa Antykwarycznego wciąż żyje, a tym bardziej, że dotarł do Addicott St George pośrodku ulewy. Fairfax zanadto popuszczał wodze wyobraźni. Ta myśl nie dawała mu jednak spokoju.

      Wsadził piórko kuropatwy tam, gdzie tkwiło wcześniej, zamknął książkę i odłożył ją na nocną szafkę. A potem położył na niej okulary księdza Lacy’ego, dokładnie w tym samym miejscu, gdzie leżały wcześniej, jakby chciał w ten sposób ukryć fakt, że je w ogóle ruszał, po czym zdmuchnął świecę. Tym razem sen nie przyszedł tak szybko. Fairfax miał wrażenie, jakby z zamierzchłej przeszłości wyłoniła się czyjaś dłoń i przesunęła palcami po jego twarzy. Żałował, że nie może zapomnieć tego, co przeczytał, ale wiedza odmienia wszystko i zdawał sobie sprawę, że mu się to nie uda.

      ROZDZIAŁ SIÓDMY

      Czwartek, 11 kwietnia: Piggeries

      Tuż przed świtem w końcu zasnął i wkrótce potem zbudziło go pukanie do drzwi – niezbyt głośne, ale uporczywe i coraz pilniejsze. Zaczął się nowy dzień i po raz pierwszy, odkąd Fairfax tu przybył, wydawało mu się, że za oprawnymi w ołów szybkami okna widzi blade słoneczne światło.

      – Ojcze? – usłyszał przez zamknięte drzwi.

      – Tak, pani Budd? Dzień dobry. Wszystko w porządku?

      – Jest ksiądz pilnie potrzebny. Może ksiądz do nas zejść?

      Ściągnął kołdrę i spojrzał na swoje nagie ciało.

      – Chętnie bym to zrobił. Obawiam się jednak…

      – Pobrudził ksiądz ubranie, kiedy się wywrócił. Zabrałam je do prania. Może ksiądz włożyć rzeczy ojca Lacy’ego.

      Wywrócił się? I ona go rozebrała? O Boże, o Boże…

      – Dziękuję. Zaraz zejdę na dół.

      – Niech ksiądz się pospieszy, jeśli łaska.

      W komodzie znalazł starannie uprasowaną bieliznę i staroświeckie długie czarne wełniane skarpety. Świadomość, że będzie nosił ubranie starego księdza, była jeszcze gorsza od spania w jego łóżku. Gdy dotknął bielizny, dostał gęsiej skórki. Zacisnął jednak zęby i ją włożył. W szafie była prosta czarna sutanna, pachnąca kamforą i postrzępiona na dole i na mankietach. Całkiem dobrze pasowała. Niechaj będzie moją włosiennicą, pomyślał. Moją pokutą. Przypomnieniem tego, że zgrzeszyłem.

      Wyszedł z alkierza, zarzucił sobie na szyję biały bawełniany plastron ojca Lacy’ego i zawiązał go, idąc na dół po schodach.

      W korytarzu czekały na niego Agnes i Rose, ta druga w długim brązowym płaszczu wyglądającym, jakby należał kiedyś do ojca Lacy’ego. Między nimi stał chudy młody mężczyzna z gołą głową, mnąc w dłoniach filcową czapkę. Miał na sobie stary czarny surdut ze zgrzebnej wełny i związane sznurkiem spodnie. Na jego twarzy malował się wyraz takiej rozpaczy, że Fairfax instynktownie ścisnął mu ramię.

      – Co się stało, mój dobry człowieku?

      Mężczyzna wbił w niego w milczeniu zaczerwienione oczy.

      – Jego żona urodziła dziecko, które nie dożyje chyba ranka – powiedziała Agnes. – Biedactwo musi zostać ochrzczone.

      – Ależ oczywiście. Przepraszam na chwilę. – Fairfax pobiegł z powrotem na górę i zabrał z torby modlitewnik. Przy frontowych drzwiach włożył buty, a Agnes przyklękła, by zawiązać mu sznurowadła. Młody człowiek czekał już na drodze.

      – Nazywa się John Revel – szepnęła. – To już drugie dziecko, które tracą. Mieszkają w Piggeries. Rose przyprowadzi księdza z powrotem.

      Fairfax pospieszył alejką do furtki, którą otworzyła przed nim Rose, i ruszyli w ślad za kroczącym szybko mężczyzną. Dziewczyna szła kilka kroków przed Fairfaxem. Po ulewie do wioski wracało normalne życie. Jakaś kobieta wieszała pranie w ogródku. Inna niosła środkiem ulicy dwie konwie z mlekiem, uginając się po ich ciężarem. Kiedy Revel je mijał, obie przystanęły. Domyślają się chyba, co oznacza widok świeżo upieczonego ojca prowadzącego księdza do swojego domu, pomyślał Fairfax.

      Środkowy łuk mostu był prawie całkiem zanurzony w spienionej żółtawobrązowej wodzie, która piętrzyła się na zaporze z połamanych gałęzi, zaledwie stopę pod balustradą. Wodny pył zmoczył ich twarze. Sto jardów za rzeką Revel skręcił nagle w wąską alejkę, która też zmieniła się w rwący potok, wskutek czego musieli wspiąć się na trawiaste zbocze i kuśtykać po nim, ześlizgując się co jakiś czas aż po kostki w wodę.

      Za niskim żywopłotem z niewidocznych kominów unosiło się ku niebu sześć wąskich kolumn dymu. Revel otworzył drewnianą furtkę i weszli na podwórko. Podbiegły do nich kurczaki; licząc na garść ziarna, kołysały się na boki niczym klerycy w podciągniętych do góry nocnych koszulach, podczas gdy świnie – od których zapewne wzięło nazwę to miejsce – wszystkie szare od zaschniętego błota, węszyły przy kupie gnoju. Podwórko z trzech stron okolone było czymś, co Fairfax wziął z początku za zrujnowane chlewy. Po chwili jednak zobaczył wybiegające z nich dzieci i zdał sobie sprawę, że to ludzkie siedziby – walące się chałupki z małymi okienkami i niskimi drzwiami. Przez jedne z nich weszli do środka za Revelem.

      W półmroku Fairfax zobaczył usłane słomą i trocinami klepisko. Najwyraźniej na noc zaganiano do domu również zwierzęta, by zapewnić im bezpieczeństwo i żeby było cieplej. Po drabinie wchodziło się na stryszek. W małym okolonym cegłami palenisku przy ścianie syczały mokre szczapy. Siedząca na zydlu stara kobieta ssała fajkę z krótkim cybuchem. W nozdrza bił ludzki i zwierzęcy smród: odór moczu, gówna, gotowanego jedzenia, drzewnego i tytoniowego dymu, amoniaku. Dzieci tłoczyły się w drzwiach, zasłaniając światło dnia.

      Kiedy oczy Fairfaxa przywykły do ciemności, zobaczył w rogu siennik ze stertą gałganów. Revel uklęknął przy nim.

      – Przyszedł ksiądz, Hannah – powiedział cicho.

      Gałgany

Скачать книгу