Drugi sen. Robert Harris

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Drugi sen - Robert Harris страница 18

Drugi sen - Robert  Harris

Скачать книгу

Kobieta trzymała przy piersi niemowlę. Było zupełnie sine, podobnie jak żyły na jej nagich, nabrzmiałych od mleka piersiach. Nie miała siły unieść dziecka. Revel wziął je i podał Fairfaxowi. Było zimne i lekkie jak martwy ptak. Fairfax rozejrzał się zdesperowany. Kiedy napotkał wzrok Rose, natychmiast odwróciła oczy. Powinien natychmiast to przerwać. Prawdziwy ksiądz powinien objaśnić tajemnicę Bożej woli i nie oferować fałszywej pociechy. Wiedział o tym, lecz nie miał odwagi tego zrobić.

      – Na litość boską, chyba nie umarła? Niech ksiądz mi powie – szepnęła Hannah.

      – Nie, nie. Zdążyliśmy na czas. – Fairfax ułożył zwłoki w zagięciu lewej ręki i próbował otworzyć modlitewnik. – Czy ktoś mógłby mi zaświecić? I podać kubek wody? Dzieci, może podejdziecie i staniecie tu razem z nami?

      Czwórka młodych zebrała się wokół niego. Stara kobieta wstała z trudem z zydla, podała mu drewniany kubek i przytrzymała świecę nad jego ramieniem. Poczuł jej nieświeży świszczący oddech.

      – Jakie nadaliście jej imię?

      Revel spojrzał na żonę.

      – Judith Elizabeth – powiedziała, a on pokiwał głową.

      Fairfax polał odrobiną wody pomarszczoną twarzyczkę.

      – Judith Elizabeth, ja ciebie chrzczę w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego, amen.

      – Amen.

      – Uklęknijmy razem. – Fairfax zbliżył modlitewnik do świecy, mimo że dobrze znał słowa tej modlitwy. – Miłosierny Boże i Ojcze, składamy Ci chwałę i dzięki, żeś przyjął Judith Elizabeth za swoje własne dziecię, odrodził je Duchem Twym Świętym i przyłączył do Twego świętego Kościoła. Spraw też, o Panie, aby dziecię to, uczestnicząc w śmierci Syna Twego, mogło również uczestniczyć w Jego zmartwychwstaniu i aby w końcu wraz z całym Twym świętym Kościołem otrzymało w niebie przyobiecane dziedzictwo, przez Jezusa Chrystusa, Pana Naszego. Amen13.

      – Ona nie żyje, prawda? – zapytało po dłuższej chwili jedno z dzieci.

      – Teraz już chyba tak, niech Bóg ma w opiece jej duszę. – Fairfax oddał niemowlę w ramiona matki. – Ale zdążyliśmy na czas.

      * * *

      Stał z opuszczonymi rękami pośrodku podwórka, z twarzą zwróconą do nieba, wdychając otaczające go zapachy. Najuboższe dzielnice Exeter zawsze budziły w nim grozę, ale cicha, ukryta wiejska nędza wydała się jeszcze gorsza. Nic dziwnego, że w stuleciach, które nastąpiły po Upadku, ludzie zwrócili się z powrotem do Boga; chcieli wierzyć, że istnieje gdzieś życie lepsze niż to doczesne, podczas gdy starożytni, ze wszystkimi swoimi wygodami, mogli egzystować bez wiary. Po chwili uznał jednak, że nie do końca odpowiada to prawdzie. Przypomniał sobie dziwaczne, prawie niezrozumiałe fragmenty listu Morgensterna. Uważamy, że nasze społeczeństwo osiągnęło poziom zaawansowania, który czyni je wyjątkowo podatnym na totalny upadek… Kluczowe sektory i technologie mogą zostać zniszczone w tak dużym stopniu, że wszelkie szanse na znalezienie dróg powrotu do status quo ante będą się błyskawicznie zmniejszały do zera… O tak, starożytni mieli w sobie dość wiary, pomyślał. Ich bogiem była nauka. I ten bóg ich opuścił.

      Wiadomość, że pojawił się w Piggeries, rozeszła się lotem ptaka. Ludzie gapili się na Fairfaxa przez otwarte drzwi. Rozpoznał kilka twarzy ze stypy. Chude bose dzieciaki, z których największy sięgał mu ledwie do piersi, zataczały wokół niego kręgi, krzycząc i wymachując rękami. Trzymając w podniesionych dłoniach drewniane krzyże, unosiły je i opuszczały. Po chwili zastanowiło go to, co robią.

      – W co się bawicie?

      – W latające maszyny!

      – Skąd wiecie o latających maszynach?

      – Pleban nam powiedział.

      – Mogę zobaczyć?

      Wystrugana z jednego kawałka drewna zabawka miała skrzydła odchylone do tyłu jak u jaskółki i ogon podniesiony jak u sroki. Wyżłobione po obu stronach małe otwory przedstawiały chyba okna. Dzieci wyobrażały sobie, że fruwają nad zalanymi polami uprawnymi, przebijają się przez chmury. Nigdy wcześniej nie widział takiej zabawy. Kiedy obracał w dłoniach wystruganą z drewna latającą maszynę, Rose pociągnęła go za rękaw i wskazała głową jasnowłosą dziewczynkę, jeszcze prawie dziecko, z brzuchem świadczącym o zaawansowanej ciąży. Dziewczynka dygnęła przed nim.

      – Przepraszam, ojcze.

      – O co chodzi, dziecko?

      – Moja mama chciałaby przystąpić do komunii, ojcze. Dawno już nie przyjęła najświętszego sakramentu i bardzo go jej brakuje.

      – Nie może przyjść do kościoła?

      – Nie jest w stanie wstać z łóżka. Od dziesięciu lat jest wdową.

      – Niestety, nie wziąłem ze sobą opłatków ani wina…

      Rose ponownie dotknęła jego ramienia. Rozpięła swój obszerny brązowy płaszcz i wyjęła z wewnętrznej kieszeni związaną sznurkiem czarną bawełnianą torebkę. Rozwiązała sznurek i pokazała mu zawartość: komunijne opłatki i zakorkowany słoiczek z winem. Zaskoczony i nieco zawstydzony, wziął je od niej.

      – Dziękuję, Rose – powiedział, po czym zwrócił się do dziewczynki: – Jak masz na imię, dziecko?

      – Alice, ojcze.

      – Dobrze, Alice. Prowadź nas do matki.

      Idąc za dziewczynką przez podwórko, Fairfax przypomniał sobie o swoim powołaniu: Nawiedzać sieroty i wdowy w ucisku ich i zachować samego siebie niepokalanym od świata14. Widział teraz, że labirynt lepianek jest rozleglejszy, niż mu się z początku wydawało. Z jednego podwórka przechodziło się na następne. Liczba unoszących się nad strzechami kolumn dymu sugerowała, że osada jest przynajmniej tak duża jak sama wioska. Cienkie ściany ulepione były z bielonej wapnem i zmieszanej ze słomą i żwirem gliny – tworzywa, z którego wzniesiono ostatnio tak wiele ludzkich siedzib. Mijając mężczyznę strugającego nożem kijek, poczuł się przez chwilę nieswojo, ale potem uświadomił sobie, że prócz modlitewnika i sutanny starego księdza niewiele ma rzeczy, z których można go okraść.

      Przy drzwiach warczał i szarpał się na łańcuchu chudy parchaty pies. Alice, ignorując go, weszła do lepianki, a Fairfax i Rose podążyli za nią, schylając głowy pod niskim nadprożem. Izba wyglądała dokładnie tak samo jak poprzednia: ciemna, ze słomą na klepisku. Przy wystygłym czarnym palenisku leżała maciora, liżąc swoje młode. Drabina prowadziła na stryszek.

      – Matka leży na górze, Alice?

      – Tak, ojcze.

      – Jak się nazywa?

      – Matilda Shorcum, ojcze.

      – Kto się nią opiekuje?

      – Ja, ojcze.

      –

Скачать книгу