Budynek Q. David Baldacci

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Budynek Q - David Baldacci страница 2

Budynek Q - David Baldacci Ślady Zbrodni

Скачать книгу

40

      Rozdział 41

      Rozdział 42

      Rozdział 43

      Rozdział 44

      Rozdział 45

      Rozdział 46

      Rozdział 47

      Rozdział 48

      Rozdział 49

      Rozdział 50

      Rozdział 51

      Rozdział 52

      Rozdział 53

      Rozdział 54

      Rozdział 55

      Rozdział 56

      Rozdział 57

      Rozdział 58

      Rozdział 59

      Rozdział 60

      Rozdział 61

      Rozdział 62

      Rozdział 63

      Rozdział 64

      Rozdział 65

      Rozdział 66

      Rozdział 67

      Rozdział 68

      Rozdział 69

      Rozdział 70

      Rozdział 71

      Rozdział 72

      Rozdział 73

      Rozdział 74

      Rozdział 75

      Rozdział 76

      Podziękowania

      Przypisy

      Pamięci Lynette Collin,

      naszego anioła

      Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym

      This ebook was bought on LitRes

      1

      Paul Rogers czekał, aż przyjdą i go zabiją.

      Czekał tak od dziesięciu lat.

      Zostały mu jeszcze dwadzieścia cztery godziny czekania.

      Albo życia.

      Rogers mierzył metr osiemdziesiąt trzy, a gdy stawał na wadze, wskaźnik zatrzymywał się na osiemdziesięciu dwóch kilogramach. W których prawie nie było tłuszczu. Patrząc na jego wyrzeźbione ciało, większość osób z niedowierzaniem zareagowałaby na fakt, że przekroczył pięćdziesiątkę. Od szyi w dół wyglądał jak tablica anatomiczna, z wyraźnie zarysowanym każdym mięśniem płynnie splatającym się z sąsiednimi.

      Od szyi w górę było inaczej. Czas wyraźnie odcisnął piętno na jego twarzy, a dawanie mu na oko pięćdziesięciu lat byłoby w gruncie rzeczy wyrazem uprzejmości. Włosy gęste, choć w większości już posiwiałe, cera mocno zniszczona i ogorzała pomimo dziesięciu lat spędzonych za kratami, z dala od promieni słońca. Głębokie zmarszczki wokół oczu i ust, bruzdy wyryte na szerokim czole.

      Niesforna broda w kolorze włosów. Zarost na twarzy był w tym miejscu właściwie niedozwolony, Rogers wiedział jednak, że nikomu nie wystarczy odwagi, żeby kazać mu go zgolić.

      Przypominał grzechotnika, tyle że niewydającego ostrzegawczego dźwięku, gotowego kąsać, jeśli ktoś zanadto się zbliży.

      Oczy czające się pod krzaczastymi brwiami stanowiły chyba jego najbardziej charakterystyczną cechę: miały barwę jasnego, wodnistego błękitu, przez co wydawały się pozbawione głębi, a zarazem życia.

      Wyprostował się, usłyszawszy kroki.

      Pozostały jeszcze dwadzieścia cztery godziny. To nie był dobry znak.

      Dwie pary obcasów stukały unisono.

      Rozsunęły się drzwi, stanęło w nich dwóch strażników.

      – No, Rogers – powiedział ten starszy. – Idziemy.

      Rogers wstał i ze skonsternowaną miną popatrzył na mężczyzn.

      – Wiem, miało być jutro, ale sekretarz sądowy wpisał błędną datę na rozkazie, a jej zmiana wymagałaby dużo zachodu. A więc voilà, dziś jest twój wielki dzień.

      Rogers zrobił krok naprzód i wyciągnął ręce, żeby mogli mu nałożyć kajdanki.

      Starszy ze strażników pokręcił głową.

      – Dostałeś zwolnienie warunkowe, Rogers. Wychodzisz jako wolny człowiek. Koniec ze skuwaniem łapsk. – Wypowiadając te słowa, mocniej zacisnął dłoń na rękojeści pałki, a na jego skroni

Скачать книгу