Budynek Q. David Baldacci
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Budynek Q - David Baldacci страница 4
Kiedyś myślał, że rzecz, którą tam dodano, jest tykającą bombą zegarową.
Teraz po prostu uznał ją za część siebie.
Opuścił rękę wzdłuż tułowia, patrząc, jak do krawężnika podjeżdża autobus. Otworzyły się drzwi, wsiadł, podał kierowcy bilet i poszedł na tył pojazdu.
Spadła na niego kaskada zapachów, w której dominowały nuty niedomytych ciał i smażonego tłuszczu. Wszyscy w autobusie go obserwowali. Kobiety mocniej ściskały torebki, mężczyźni przybierali obronne pozy i zwijali dłonie w pięści. Dzieci patrzyły szeroko otwartymi oczami.
Chyba po prostu działał tak na ludzi.
Usiadł na samym końcu, gdzie smród z jedynej w autobusie toalety mógłby powalić kogoś, kto aż tak nie cuchnął.
Rogers cuchnął znacznie gorzej.
Miejsca po przekątnej zajmowała para: dwudziestokilkuletni mężczyzna oraz dziewczyna w podobnym wieku. Ona siedziała od strony przejścia. Jej chłopak był potężny, miał ze dwa metry wzrostu i składał się wyłącznie z mięśni. Nie przyglądali się przemarszowi Rogersa między siedzeniami – głównie dlatego, że byli zbyt pochłonięci badaniem wnętrza swoich ust językiem.
Gdy autobus ruszył, oderwali od siebie wargi, a mężczyzna obejrzał się na Rogersa i obrzucił go wrogim spojrzeniem. Rogers patrzył na niego tak długo, aż tamten odwrócił wzrok. Kobieta także spojrzała przez ramię i się uśmiechnęła.
– Właśnie pan wyszedł? – zapytała.
Rogers zerknął na swoje ubranie. Uzmysłowił sobie, że jest to zapewne standardowy strój wydawany ludziom opuszczającym zakład karny. Musieli zamawiać te ubrania hurtowo, razem z za ciasnymi butami, żeby byli więźniowie nie zdołali przed nikim uciec. I być może ten przystanek autobusowy był znany w okolicy jako „przystanek skazańców”. To wyjaśniałoby spojrzenia, które rzucali mu współpasażerowie.
Rogers nie zamierzał odwzajemniać uśmiechu dziewczyny, ale w odpowiedzi kiwnął głową.
– Jak długo pan siedział?
Rogers podniósł dziesięć palców.
Spojrzała ze współczuciem.
– Kawał czasu.
Założyła nogę na nogę, wystawiając szczupłą i nagą kończynę w przejście między rzędami foteli i prezentując atrakcyjną jasną skórę.
Do najbliższej miejscowości jechali prawie godzinę. Przez cały ten czas but na wysokim obcasie kusząco zwisał ze stopy młodej kobiety.
Rogers nie odwrócił wzroku ani na chwilę.
Gdy dotarli na dworzec autobusowy, było już ciemno. Prawie wszyscy wysiedli. Rogers na końcu, bo tak chciał.
Dotknął stopami chodnika i zlustrował okolicę. Część pasażerów witała się ze znajomymi albo rodziną. Inni wyjmowali torby i walizki z bagażnika na tyłach autobusu. Rogers stał w miejscu i się rozglądał, tak samo jak za bramą więzienia. Nikt nie wyszedł mu na spotkanie – ani przyjaciele, ani rodzina – a bagażu nie miał.
Czekał jednak, aż coś się wydarzy.
Młody mężczyzna, który wcześniej spiorunował go wzrokiem, poszedł odebrać torby. Dziewczyna w tym czasie zagadnęła Rogersa.
– Przydałoby się panu trochę rozrywki.
Nie zareagował.
Popatrzyła w kierunku swojego partnera.
– Teraz każde z nas pójdzie w swoją stronę. Ale może później trochę się zabawimy? Tylko pan i ja? Znam pewne miejsce.
Gdy jej chłopak wyłonił się z długą torbą i mniejszą walizką, wzięła go pod ramię i oboje zaczęli się oddalać. Obejrzała się jeszcze na Rogersa i puściła do niego oko.
Odprowadzał wzrokiem tę parę młodych ludzi. Poszli przed siebie ulicą, skręcili w lewo i zniknęli mu z pola widzenia.
Rogers ruszył z miejsca. Skręcił w tę samą uliczkę, co oni. Widział ich daleko przed sobą. Prawie stracił ich z oczu. Prawie.
Rogers dotknął głowy w tym samym miejscu, co poprzednio, a następnie powiódł palcem po czaszce, kreśląc tę samą linię, tak jakby śledził bieg meandrującej rzeki.
Szli długo, mijając przecznicę za przecznicą. Para była cały czas w zasięgu jego wzroku. Cały czas.
Zdążyło się już zupełnie ściemnić, gdy młodzi zniknęli nagle za rogiem.
Rogers przyspieszył kroku i też skręcił.
Na jego ramię spadł cios zadany kijem bejsbolowym. Drewno pękło, górna połowa kija poszybowała w górę i trzasnęła w ścianę.
– Cholera! – ryknął młody mężczyzna.
Obok leżała na ziemi otwarta torba podróżna. Kobieta stała parę metrów za swoim chłopakiem. Zrobiła unik, gdy kij leciał w jej stronę. Upuściła przy tym swoją torebkę.
Mężczyzna cisnął nieprzydatną broń, wyjął z kieszeni nóż sprężynowy i go otworzył.
– Dawaj te trzysta dolców, panie kryminalisto, dorzuć sygnet i zegarek, a nie wypruję ci flaków.
Trzysta dolców? A więc wiedzieli, ile się dostaje po dziesięcioletnim pobycie w pace.
Rogers wykręcił szyję w prawo i poczuł, jak strzelają mu kręgi.
Rozejrzał się. Wysokie ceglane ściany bez okien, czyli żadnych świadków. Ciemna uliczka. Nigdzie żywej duszy. Dokonał tych obserwacji po drodze.
– Słyszałeś? – zapytał mężczyzna. Górował nad Rogersem wzrostem.
Rogers kiwnął głową, bo owszem, słyszał.
– No to wyskakuj z forsy i gadżetów. Przytępawy jesteś czy co?
Rogers pokręcił głową. Nie był bowiem tępakiem. Jak również nie zamierzał z niczego wyskakiwać.
– Jak wolisz – warknął tamten i rzucił się na Rogersa z nożem.
Rogers częściowo zablokował cios, lecz mimo to ostrze wbiło mu się w ramię. Nie powstrzymało go to ani trochę, ponieważ nic nie poczuł. Podczas gdy jego ubranie nasiąkało krwią, on złapał rękę trzymającą nóż i mocno ścisnął.
Mężczyzna wypuścił ostrze z dłoni.
– Niech cię szlag! – wrzasnął. – Puszczaj! Puszczaj, kurwa!
Rogers nie puścił. Napastnik upadł na kolana, na próżno próbując odgiąć palce Rogersa.
Kobieta