Chamo sapiens. Jacek Fedorowicz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Chamo sapiens - Jacek Fedorowicz страница 5
– Co się stało?
– Ktoś mi ukradł rower
– O to smutne.
– Nic takiego, w poniedziałek będę miał rower z powrotem.
– Jak to?
– Ano po prostu w kazaniu niedzielnym przypomnę dziesięcioro przykazań, będę mówił powoli, z pauzami, żeby wierni mieli czas się zastanowić. Jak dojdę do siódme nie kradnij, też zrobię pauzę, złodzieja na pewno ogarną wyrzuty sumienia i do wieczora odda.
W poniedziałek – proboszcz na rowerze.
– Złodziej oddał!?
– Nie, ale zanim doszedłem do siódme nie kradnij, to przedtem było szóste nie cudzołóż i przypomniałem sobie, gdzie zostawiłem rower.
x x x
Mnie też się coś przypomniało. Miałem na samym początku o czymś uprzedzić, żeby czytelnik nie myślał, że zamiatam sprawę pod dywan. Otóż przytoczyłem właśnie kilka obiegowych dowcipów. Czyli posłużyłem się pomysłem cudzym. Jestem uczulony na plagiaty, kradzieżą się brzydzę, dlatego też kradnę z najwyższą niechęcią i jak decyduję się na mówienie ze sceny czegoś, co nie ja wymyśliłem, obiegowego dowcipu właśnie, albo czegoś, na co przypadkiem wpadłem w internecie, a nie było to podpisane, więc nie mogę podać autora – zawsze staram się skrupulatnie zaznaczyć, że to zasłyszane.
Jako autor początkujący nigdy sobie nie pozwalałem na mówienie tekstem cudzym, ośmielił mnie mój starszy kolega Stanisław Tym. Starszy tylko trochę (kilka godzin), ale ceniony przeze mnie bardzo. Przez wiele lat na pytania dziennikarzy, kogo uważam za najlepszego satyryka w Polsce, odpowiadałem zawsze, zgodnie z najgłębszym przekonaniem, że Tyma właśnie. Tenże Tym w swej wspaniałej sztuce pod tytułem Kochany Panie Ionesco wystawionej 9 czerwca 1968 roku (do dziś zachowałem zaproszenie na premierę) przez warszawski STS (bratni teatr naszego nieistniejącego już wówczas Bim-Bomu) umieścił postać obcokrajowca, który opowiada o swoich postępach w nauce polskiego, posługując się obiegowym wówczas tak zwanym kawałem.
– Mam swój system – mówi obcokrajowiec – codziennie uczę się dwudziestu słów. I po dziesięciu dniach mam już dwieście słówek o, tu – klepie się w czoło – w dupie.
Publiczność reagowała na ten żart dużym śmiechem, ale ja byłem trochę zaskoczony, że Stasiek posługuje się zasłyszanym żartem. Zgłosiłem wątpliwości, Stasiek mnie przekonał, że tak można, jakich argumentów użył, nie pamiętam, więc w razie czego odsyłam do niego.
A także do Polsatu. Tam objaśnić mogą, jak się skutecznie kradnie zgodnie z prawem. W tym samym roku 1968 przypadek zrządził, że też w czerwcu, prowadziłem w Opolu na Festiwalu Piosenki Maraton Kabaretowy, po raz pierwszy transmitowany przez telewizję. Przywitałem publiczność, że oto zaczynamy Maraton Kabaretowy, w skrócie Kabareton. Skrót się przyjął, byłem bardzo zadowolony, że udało mi się wprowadzić słowo mojego autorstwa do języka polskiego. Niestety, gdybym dzisiaj chciał urządzić gdzieś koncert złożony z piosenek i skeczy kabaretowych i nazwać go „Kabareton”, to nie mogę, bo Polsat to moje słowo opatentował sobie jako własne. W Urzędzie Patentowym, z którym mam zresztą bogatą korespondencję na ten temat. Polsat patent dostał, mimo oczywistego dowodu w postaci autentycznego tekstu konferansjerki, maszynopisu wykonanego na mojej maszynie do pisania (charakterystyczne wykoślawienie niektórych czcionek) spiętego zardzewiałym spinaczem, niewątpliwie sprzed lat czterdziestu paru, w którym to maszynopisie jest właśnie ta zapowiedź, że zaczynamy Kabareton. Mimo to Urząd Patentowy przyklepał złodziejstwo.
I ja się mam teraz przejmować, że czasem włączam w monolog coś, co mi ktoś opowiedział?
Kontynuuję monologi komunikacyjne.
Wróć! (Zwracam się do siebie. A komenda wzięła się z niezatartych wspomnień ze studium wojskowego na naszej uczelni w Gdańsku. Malarze byli zapewne z góry skreśleni przez Ludowe Wojsko Polskie jako materiał na wojaków, więc kadry nas kształcące nie należały – jak podejrzewam – do tych najznakomitszych. Był tam między innymi niejaki kapitan Kuriata, z najwyższym trudem wyrażający swe myśli w języku polskim – jak większość ówczesnych oficerów LWP – i w wysokim stopniu niezdarny, co zresztą u brzuchatego zaskakiwać nie mogło. Onże Kuriata wbił się nam w pamięć instruktażem w kwestii, jak pokonywać wysokie płoty. Takie nieco powyżej dwóch metrów. Technika była prosta: podskoczyć, podciągnąć się, szczyt płotu wziąć pod pachę, potem jedną nogę na szczyt, przetoczyć się na drugą stronę, zeskoczyć. Kuriata nie mógł tego za nic wytłumaczyć słowami, postanowił więc zademonstrować osobiście. Podskoczył, nie zdołał się ucapić górnej krawędzi, całym ciężarem zwalił się z powrotem i już leżąc brzuchem do góry, wydał sobie kategoryczną komendę: „Wróć!”. Opowiadały sobie o tym kolejne pokolenia przyszłych malarzy, niedoszłych podoficerów zarazem).
Wróć – powiedziałem, bo przedstawiając się jako ojciec słowa „Kabareton”, napisałem, że to jedyne słowo, jakie wprowadziłem do polszczyzny. Przeczytana przed chwilą gazeta przypomniała mi, że nie jedyne. Jest jeszcze jedno, na które być może od czasu do czasu Państwo wpadają. Wciąż jeszcze, choć od jego narodzin minęło ponad ćwierć wieku. Słowem tym jest „wadza”, używane, gdy mówi się o władzy.
W propagowaniu słowa bardzo zasłużył się Lech Wałęsa, który od lata 1981 aż do dziś chyba ani razu już nie powiedział „władza”. Zawsze „wadza”, za co zresztą bardzo mu jestem wdzięczny, bo jakoś podtrzymuje pamięć o Koledze Kierowniku, mojej ulubionej postaci z radiowego magazynu 60 minut na godzinę. Właśnie Kolega Kierownik był autorem „wadzy”, co wynikło z jego specyficznego sposobu mówienia. Nie zamierzam tu snuć wspomnień, odsyłam do innych książek wspomnieniom poświęconych, muszę jednak wyjaśnić, kto to taki ten Kierownik, jako że zbioru monologów bez kilku co najmniej monologów Kolegi Kierownika wyobrazić sobie nie mogę.
Był niby moim zwierzchnikiem w radiu. A przy tym kompletnym bałwanem, zadufanym w sobie, osobnikiem bez wykształcenia, bez jakichkolwiek talentów, za to oddanym bez reszty Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Tak zwana nomenklatura w stanie czystym.
Na antenie przemawiał moim głosem, ale używając zupełnie nie mojej artykulacji. Ja miałem zawsze dykcję nienaganną, on kaleczył nawet te słowa, których używał w miejscach właściwych i stosując prawidłową formę gramatyczną. Co mu się zresztą zdarzało niezmiernie rzadko. Wszystkie pozostałe słowa w jego ustach układały się w specyficzny wolapik, będący swego rodzaju antologią najpopularniejszych błędów językowych doby Peerelu.
W 1981 roku, czyli w roku urodzin słowa „wadza”, sposób mówienia Kolegi Kierownika był już doskonale znany wszystkim słuchaczom.
A także widzom występów kabaretowych i estradowych. Pod koniec lat siedemdziesiątych, po kilku latach istnienia magazynu 60 minut na godzinę, zdecydowałem się na zaprezentowanie monologu Kolegi Kierownika publiczności na żywo i efekt był olśniewający. Publiczność przyjmowała Kierownika więcej niż życzliwie. Jako