Chamo sapiens. Jacek Fedorowicz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Chamo sapiens - Jacek Fedorowicz страница 8
Znajdujemy się w pięknej eleganckiej sali balowej, pary zebrały się już na parkiecie, orkiestra, walca proszę…
(muzyka)
Zaczniemy od figury najprostszej, para za parą. Prowadzi para… no, może państwo: pan w perłowym krawacie i pani w białej koronkowej sukni, tak jest, państwo, nie, nie państwo, tylko państwo. Ja powiedziałem pan w perłowym krawacie i pani w białej koronkowej, proszę nie zasłaniać, ach, pani mi pokazuje, że pani partner też ma perłowy krawat, nie, proszę pani, to był perłowy krawat, może jakieś dwa lata temu on mógł być perłowy. Poza tym to, co pani ma na sobie, to nie jest biała koronkowa, to jest raczej niebieska żorżeta z MHD. Nie, nie taki żart.
Pan w perłowym i biała koronkowa przechodzą na czoło, proszę przepuścić, co pan tam chowa pod marynarką, to nie pozwala państwu przejść! Ach, to brzuch, niech pan wciągnie na moment, państwo przejdą dołem, gdzie państwo poszli? Ja mówiłem na czoło, więc pan miał pójść w prawo, poszedł pan w lewo. Pan wie, gdzie pan ma lewo, a gdzie prawo? Słoma, siano… taak i teraz w prawo.
Czoło jeszcze nie tańczy. Proszę nie tańczyć! Pan w okularach i pani w botkach, państwo nie byli wyznaczeni do prowadzenia, proszę nie prowadzić, proszę się cofnąć, jeszcze… jeszcze…jesz… Kto tam postawił to krzesło?!!!
Niech pani wstanie, niech pani nie histeryzuje, nic się pani nie stało, miała pani miękkie lądowanie, jak się pada na to, co pani tam ma, to się miękko ląduje. Niech pan uważa!!! Kobita leży, a ten lezie jak w kartofle. Proszę im pomóc wstać. Proszę ich rozplątać, bo mi się tu jeszcze rozmnażać zaczną!
A wy jeszcze tu? Na czoło, powiedziałem. Po polsku mówię, nie? Pan bez włosów z przejścia. Pan bez włosów, do pana mówię. Łysy! Wreszcie zrozumiał! Na koniec! Nie sam, z partnerką! To nie ta, pan miał rudą! Ruda do łysego! Okularnik do blondyny! Czarna pod ścianę! Obrócić mi tego grubego przodem do sali! Panie! Jak ja tam do pana pójdę, jak pana walnę w ten głupi łeb, od razu pan będzie wiedział, gdzie pan ma przód, a gdzie tył! Orkiestra, stop! Całość na moją komendę baość, w prawooo zwrrrt! Para za parą naprzóóód mrszsz!
x x x
To też było nieźle przyjmowane, nawet w pewnym okresie był to mój „pewniak” wykonywany na zakończenie wieczoru, co komunikuję, żeby zdradzić jedną ciekawostkę. Otóż tekst został napisany do pierwszego wydania nowo powstałej audycji 60 minut na godzinę, pomyślany był jako element słowno-muzyczny, czegoś takiego akurat brakowało w audycji, został nagrany przez autora i puszczony w eter. I w tym eterze został. Autor o nim nie myślał, bo do głowy mu nie przyszło, że choć nagranie było dość zabawne, to mogłoby być zabawne również dla „żywej” publiczności. Nie pamiętam, czy już się przyznawałem, że absolutnie nie potrafię przewidzieć, co się będzie podobało, a co nie, jednocześnie mam zawsze straszliwą tremę, i w dodatku kiedy wykonuję coś premierowego, zawsze się boję, że będzie martwa cisza na widowni. Taka cisza jest bolesna i szczególnie żenująca, gdy wykonawca nie szczędzi w danym kawałku aktorskiej ekspresji, a w „Wodzireju” – przewidywałem to – po aksamitnym wstępie i olśniewającej elegancji gestu trzeba będzie wypuścić z siebie na koniec kaskadę chamskiego wrzasku, zakończonego tępym zupactwem. Co zresztą było z reguły przyjmowane – to charakterystyczne dla tamtych czasów – jak aluzja polityczna. Ale to inny temat. Pewnego razu przemogłem obawy i wykrzyczałem „Wodzireja” ze sceny kabaretowej. Efekt przerósł moje najśmielsze oczekiwania. Od tej chwili wykonywałem mego nowego pewniaka przy każdej okazji. Aż tu pewnego razu…
Pewniak zawiódł. A nawet powiem, że do jakiegoś stopnia mnie skompromitował. Wykonując go dziesiątki razy, zapomniałem, co jest istotą tego tekstu, iluzja mianowicie, że tłum tancerzy kotłuje się na parkiecie, podczas gdy naprawdę publiczność siedzi grzecznie wciśnięta w rzędy krzeseł. Może mieć zresztą nie krzesła, ale fotele kinowe, restauracyjne stoliki mogą tam być, publiczność w trakcie tego monologu nie może mieć tylko jednego, nie może mieć do dyspozycji dancingowego parkietu! Raz miała. Zgodziłem się jak idiota na występ w sanatorium, w sali z wydzielonym parkietem, dookoła którego rozsiadła się publiczność zdecydowanie sanatoryjna, i na pierwsze słowa wodzireja, podparte dźwiękami muzyki, skwapliwe ruszyła w tany. Iluzja padła trupem, cały numer zrobił się tak bezsensowny, że już nie pamiętam, jak z tego wybrnąłem i czy w ogóle. Pewnie nie, bo dobrotliwa natura wymazała mi ciąg dalszy z pamięci.
x x x
Tak już pomieszałem tematy i chronologię, że do kompletu przeskoczę teraz w wiek XXI i zrobię dygresję polityczną. Bo do tego też musiałbym kiedyś dojść, ale nie chcę serwować takiego tematu w masie. Nie do wytrzymania by było. Dygresja tycząca polityki, polityków oraz rejonów zbliżonych będzie może miejscami podobnie nieaktualna, jak ten syntetyczny dyrektor z abstrakcyjnym kopytem w „Nauce satyry”, ale mam nadzieję, że nie aż tak.
Do tych dygresji będę jeszcze wracał, z tym, że – na wszelki wypadek – z zaskoczenia.
Najważniejszym wydarzeniem ostatniego tygodnia była dramatyczna walka na raporty, stoczona w sejmie przez grupę, której nie ma, czyli grupę trzymającą władzę, oraz Anitę Błochowiak. Nie było chyba walki tak zażartej od czasu, gdy Pan Bóg stworzył Anitę z ziobra Adama. Michnika oczywiście. Chytry plan marszałka Oleksego przewidywał wszystkie warianty odrzucania niesłusznych raportów: gdyby nie wyszło głosowanie alfabetyczne, miało nastąpić głosowanie według wzrostu autorów raportów, potem głosowanie na parzyste i nieparzyste strony raportów na zmianę, wszystko przewidział marszałek Oleksy, jednego tylko nie przewidział, że mianowicie na sali sejmowej zdarzy się normalny, zwyczajny cud. Sejm przyjął raport posła Ziobry, czyli taki, którego nawet Jan Rokita bał się przeczytać. Mechanizm cudu bada w tej chwili specjalna komisja Episkopatu. Zastanawia się, w kogo konkretnie wstąpił duch święty. Z kręgów zbliżonych do „Tygodnika Powszechnego” płyną sugestie, że wbrew pozorom nie w Giertycha wstąpił, bo tam to by się jednak trochę brzydził.
Przepychanki sejmowe na chwilę odwróciły naszą uwagę od znacznie ważniejszego faktu, że mianowicie od miesiąca graniczymy ze Szwajcarią, Norwegią, Chorwacją, a podobno nawet Gibraltar jest nasz. Szkoda, że o tym zapominamy, bo powinniśmy jednak przyglądać się nowym sąsiadom uważnie, by wiedzieć zawczasu, jak reagować w wypadku całkiem możliwej już niedługo fali gastarbeiterów z Genewy czy Oslo, którzy mogliby destabilizować polski rynek pracy, wypierając z niego naszych Ukraińców.
1 maja bardzo uroczyście odbyło się w Warszawie przyłączanie do Polski Berlina, Paryża, Londynu i innych stolic, dotychczas europejskich, a od 1 maja europejskich, ale z pewną nutką tego, co niesie ze sobą – jak powiedziałby poeta – rozległa kraina na wschód od Konina. Państwo może tego nie pochwalą, ale w mojej rodzinie i wśród znajomych w dawnych latach było tak, że jak wracaliśmy z Zachodu samochodem, to mijając Konin, ktoś zawsze mówił: „No, wjeżdżamy do Azji”.
Nastrój oczekiwania na historyczny pierwszy dzień maja trochę przypominał