Tajemnica z Auschwitz. Nina Majewska-Brown
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Tajemnica z Auschwitz - Nina Majewska-Brown страница 2
Nasza historia opowiedziana została głosami mojej mamy, Stefanii z domu Stawowy, oraz moim.
Na prośbę rodziny zmienione zostały niektóre imiona i nazwiska.
Ewa Budniak
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym
20% rabatu na kolejne zakupy na litres.pl z kodem RABAT20
1
Boję się. Panicznie się boję. Każdego dnia boję się położyć do łóżka, niepewna, co przyniesie noc. Każdego ranka budzę się zlękniona na myśl o tym, co przyniesie dzień. Boję się każdego nieznanego odgłosu w domu, poza nim i w sobie. Każdy powiew wiatru i drżenie drewnianej konstrukcji, trzask i strzelanie grubych belek wywołuje przerażenie. A jednak nie mogę okazać lęku. Muszę udawać, że panuję nad wszystkim, że nic złego się nie dzieje i nie ma prawa się wydarzyć.
Dziewczynki śpią w pokoju obok, a ja nasłuchuję. Jest niemal zupełnie ciemno. Nikłe światło księżyca zaledwie wydobywa kontury szafy i komody. Gdyby nie wojna, byłby to spokojny, cichy wieczór na skraju lasu, w ciepłym, bezpiecznym domu i z kochającą się rodziną. Ale tak nie jest.
Wojna nie tylko zburzyła poczucie bezpieczeństwa i zasiała w nas niepewność co do następnego dnia, ale też obnażyła nasze inne oblicza.
Zadziwiam siebie. Nigdy nie sądziłam, że jestem taka silna, zdeterminowana i że potrafię z taką zawziętością walczyć o dzieci, o dom. Że nauczę się z niczego przygotowywać posiłki, które będą im smakować albo przynajmniej uda mi się w nie wcisnąć. Że nauczę się planować, gromadzić i przechowywać żywność w takich ilościach, by przez tygodnie nie czuć głodu. Że dowiem się, jak zrobić ciasto z fasoli i mąkę z kory. Że narażając życie, będę w szopie ukrywać ukraińskiego żołnierza, że nauczę się czyścić broń i obsługiwać krótkofalówkę.
Stefania Stawowy, 1929 rok, zdjęcie z archiwum prywatnego
Ja, dziewczyna z tak zwanego dobrego domu z dwiema niemieckimi gosposiami, którą nauczono francuskiego i haftu richelieu, zapoznano z poezją i literaturą piękną, która w przyszłości miała być tylko – albo aż – ozdobą innego dobrego domu i której najważniejszym zadaniem miało być wydanie na świat kolejnego pokolenia szczęśliwych ludzi oraz wydawanie poleceń służbie, nagle zostałam postawiona pod ścianą. Nie dość, że mój nowy dom nie okazał się tak dobry i na poziomie, jak założono w dniu moich narodzin, to w dodatku jego pan i mój mąż też nie jest tym, którego sobie wyśniłam.
Kończąc dwódziestego szóstego czerwca 1930 roku egzaminem maturalnym prestiżowe ośmioklasowe Prywatne Żeńskie Gimnazjum Sióstr Urszulanek w Tarnowie[1] dla panien z wyższych sfer, myślałam, jak większość młodych ludzi, że świat stoi przede mną otworem. Byłam przekonana, że mogę góry przenosić i nawet jeśli nie dokonam niczego niezwykłego, jak odkrycie radu i polonu, to z pewnością uczynię swoje życie szczęśliwym. Marzyłam o rodzinie, dzieciach, uniesieniach, miłych niespodziankach i podróżach.
Świadectwo dojrzałości Stefanii
Pragnęłam spokojnej codzienności w akceptacji i miłości bliskich ludzi. Rodzina i siostra, Zosia, zawsze była dla mnie najważniejsza i choć moja matka była niezwykle surowa i wymagająca, kochałam ją równie mocno. Od zawsze marzyłam, że będziemy się spotykać całą wielką gromadą przy dużym stole podczas świąt Bożego Narodzenia, Wielkanocy czy naszych urodzin. Ale życie zwykle pisze własne scenariusze, o czym wtedy nie wiedziałam.
Wnętrze szkoły, wejście do sekretariatu
Siostry urszulanki zaszczepiły we mnie poczucie obowiązku, staranność i konsekwencję we wszystkim, co robiłam. Nie był to jednak pięciogwiazdkowy hotel, w którym troszczy się o gościa – tu raczej od niego wymagano. Bursa dla dziewcząt tchnęła w nas spartańskiego ducha. Było to miejsce, w którym surowa reguła sporo zabraniała, na wiele nie pozwalając. Czasem miałam wrażenie, że jestem w dobrze zorganizowanych koszarach. Wstawało się i chodziło spać o ściśle określonych porach. Nie było mowy, by dłużej się pouczyć czy poczytać. Łóżka słało się na tak zwaną blaszkę, idealnie wyrównując materac i przywiezione z domu puchowe kołdrę i poduszkę, co później okazało się przydatną umiejętnością w obozach koncentracyjnych[2]. Każdy dzień rozpoczynała i kończyła modlitwa, posiłki były jałowe jak samo zakonne życie, niespecjalnie doprawione i pozbawione choćby szczypty fantazji.
Fragment budynku szkolnego (z tyłu) i fragment pensjonatu (po prawej) od strony dziedzińca
Wiecznie karmiono nas zdrową i tanią, ale dla mnie cuchnącą i niesmaczną kaszą gryczaną. Nadal nie rozumiem, jak udawało nam się w tej surowej regule zadbać o chwile radości i szczęścia, nawiązując przyjaźnie na całe życie.
Fragment budynku szkolnego
Mieszkając przez lata w bursie, nauczyłam się samodzielności i odpowiedzialności, ale też dowiedziałam się, czym jest dobra zabawa. Oczywiście nie w dzisiejszym tego słowa znaczeniu, bo nie robiłyśmy niczego, co byłoby zakazane, nieprzyzwoite czy podszyte używkami. Zwyczajnie dobrze bawiłyśmy się z dziewczynami i miło spędzałyśmy czas. Robiłyśmy sobie dowcipy, urządzałyśmy podwieczorki w parku, a przede wszystkim marzyłyśmy. Gdy któraś z nas się zakochała albo choćby zauroczyła, traktowałyśmy to z wielką powagą i lekką zazdrością, przeżywając wspólnie z przyjaciółkami pierwsze miłosne uniesienia.
Ja niestety nie miałam żadnej miłosnej tajemnicy, którą mogłabym się podzielić. Jakoś nikt nie zawrócił mi w głowie, zresztą w żeńskiej szkole trudno było o absztyfikanta. Kościół też niespecjalnie sprzyjał nowym znajomościom, a nieliczne spacery po mieście w towarzystwie przyzwoitek nigdy nie zaowocowały poznaniem kogoś intrygującego.
Dlatego tym chętniej wsłuchiwałam się w opowieści koleżanek, bo niektóre miały już za sobą pierwsze wakacyjne pocałunki, a nawet intymne zbliżenia. Choć tak naprawdę tylko Halina zrobiła TO dwa razy z Adamem, którego poznała na imieninach u jakiejś dalekiej krewnej. Leżąc w łóżkach, z wypiekami chłonęłyśmy jej wspomnienia, które snuła każdego wieczoru po zgaszeniu światła. Jej historia skończyła się jednak tak jak wiele innych w tamtym czasie. Nagle jej brzuch zaczął się zaokrąglać, ona zaś stawała się coraz bardziej małomówna i w końcu, oklapniętą niczym smutny tulipan, wydalono