Kariera Nikodema Dyzmy. Tadeusz Dołęga-mostowicz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Kariera Nikodema Dyzmy - Tadeusz Dołęga-mostowicz страница 3
Zbliżała się już szósta, gdy powziął ostateczną decyzję i zawrócił ku domowi.
W mieszkaniu była tylko Mańka, wątła brunetka o nerwowych ruchach. Widocznie miała dziś wyjść na wieczór, bo siedziała przy oknie i się malowała. Że zaś siedziała na jego walizie, Dyzma, nie chcąc jej przeszkadzać, ulokował się w kącie i czekał.
Dziewczyna odezwała się pierwsza: – A odwróć się pan teraz, bo będę się przebierała.
– Nie patrzę – odparł.
– To i dobrze, bo od oskomy6 zęby się psują.
Zaklął.
Dziewczyna roześmiała się krótko i ściągnęła sukienkę. Nikodem istotnie nie zwracał na nią uwagi, chyba o tyle tylko, że irytowała go do ostateczności. Z jakąż satysfakcją zamknąłby garścią jej usta i wyrzucił za drzwi. Dokuczała mu systematycznie, zawzięcie, z niezrozumiałą dlań pasją. Nie obrażało to jego męskiej ambicji, bo życie nie dało mu dotychczas warunków, w których ta mogłaby się rozwinąć. Nawet nie dotykało to jego godności ludzkiej, ponieważ nigdy jej nie miał w wygórowanym stopniu, nie odczuwał zaś w danym wypadku różnicy socjalnej między sobą, bezrobotnym pracownikiem umysłowym, a tą dziewczyną. Po prostu miał dosyć ustawicznego dogryzania.
Tymczasem Mańka się ubrała, na ramiona narzuciła chustkę i stanąwszy przed Dyzmą, wyszczerzyła duże białe zęby.
– No co, klasa dziewucha?
– Poszła do cholery! – wyrzucił z wściekłością.
Wzięła go dwoma palcami pod brodę, lecz szybko cofnęła rękę, bo Dyzma nagłym ruchem machnął pięścią, uderzając po wyciągniętej dłoni.
– U, gadzina! – syknęła. – Obibruk, lajtuś! Bić się tu jeszcze będzie?! Patrzcie go, taka przywłoka...
Mówiła jeszcze długo, lecz Dyzma nie słuchał.
Zaczął otwierać walizkę, a w myśli obliczał, że za frak może dostać chyba z pięćdziesiąt złotych. Sam na Kercelaku7 zapłacił siedemdziesiąt. Na lakierkach też przyjdzie stracić z osiem, a może i dziesięć złotych.
Dziecko poczęło się drzeć niemiłosiernie: po chwili przybiegła od sąsiadki Walentowa. Wówczas dopiero Mańka skończyła swą tyradę i, trzasnąwszy drzwiami, wyszła.
Nikodem Dyzma otworzył walizę i wyjął frak.
– Oho – uśmiechnęła się Walentowa – pan musi na bal pójdzie czy do ślubu.
Nie odpowiedział. Złożył starannie spodnie, kamizelkę, frak, owinął paczkę gazetą i poprosił o sznurek.
Wrócił i Walenty. Kobieta wzięła się do odgrzewania kartofli na kolację i izbę znowu napełnił zapach topionego smalcu.
– Panie Dyzma – zapytał Walenty – co pan idziesz na Kiercelak?
– Na Kiercelak.
– Dyć dziś sobota, Żydów nie ma, a swoje to rzadko kupują. A i to za psie pieniądze.
Smalec skwierczał na patelni. Nikodem przełknął ślinę.
– Niech będzie za psie.
Nagle przypomniał sobie, że nie przeszukał kieszeni fraka. Szybko rozwinął paczkę. Rzeczywiście w spodniach była szklana cygarniczka, we fraku chusteczka do nosa. Wziął oba znalezione przedmioty i wsunął do kieszeni marynarki. Jednocześnie namacał w niej coś nieznajomego. Jakby tektura... Aha, to ten znaleziony list. Zaproszenie.
Ponownie wyjął z koperty i przeczytał. Na samym dole uderzył niespodziewanie w jego świadomość drobny druk:
Strój balowy – ordery.
Rzucił okiem na frak. Raut... Jedzenie, dużo jedzenia, i to darmo... Wariat jestem – pomyślał, jednakże znowu uważnie przeczytał zaproszenie: 15 lipca rb. o godz. 8 wieczór.
Myśl nie dawała się odpędzić.
– Panie Walenty, dziś piętnasty? – zapytał.
– Piętnasty.
– A która to godzina będzie?
– A będzie i dziesiąta, ale teraz siódma.
Dyzma stał chwilę nieruchomo. A cóż mi zrobią? – pomyślał. – Najwyżej wyrzucą za drzwi. Zresztą, na pewno tyle ludzi tam będzie...
Wyjął przybory do golenia i zaczął się przebierać.
Pracując w czytelni powiatowej, podczas długich godzin przedobiednich, kiedy prawie wcale nie było roboty, z nudów czytywał książki. Nieraz też trafił na opis balów i rautów urządzanych przez różnych hrabiów i ministrów. Wiedział – o ile książki opisywały prawdę – że na takich wielkich przyjęciach zazwyczaj bywa wiele osób nieznających się wzajemnie i że zatem może mu się udać to, zdawałoby się ryzykowne, przedsięwzięcie. Zwłaszcza jeżeli nie będzie specjalnie wyróżniał się wśród gości.
Barcikowie siedzieli przy stole, zajadając kartofle i popijając herbatę.
Jedzenie, dużo jedzenia – myślał Dyzma – mięso, chleb, ryba...
Umył się nad zlewem, rozczesał szorstkie włosy i naciągnął krochmaloną koszulę.
– A nie mówiłam, że na wesele idzie – powiedziała Walentowa.
Jej mąż obejrzał się na sublokatora i mruknął: – Co nam do tego.
Dyzma z trudem dopiął sztywny kołnierzyk, zawiązał krawat i naciągnął frak.
– Jedzenie, dużo jedzenia – wyszeptał.
– Co pan mówi?
– Nic. Do widzenia.
Zszedł z wolna ze schodów, zapinając gabardynowy płaszcz. Przy najbliższej latarni raz jeszcze obejrzał zaproszenie i stwierdził, że nie zawierało nazwiska adresata. Schował je do kieszeni, a kopertę porwał i wrzucił do rynsztoka.
Dość słabo się orientował jeszcze w mieście i chwilę się wahał, wreszcie postanowił iść znajomą drogą. Skręcił w Żelazną, na rogu Chłodnej zawrócił w stronę kościoła. Stąd już widział Elektoralną i plac Bankowy.
Ulice kipiały wieczornym życiem robotniczych dzielnic. Z otwartych szynków dolatywały chrapliwe dźwięki harmonii, po zaśmieconych chodnikach