Kariera Nikodema Dyzmy. Tadeusz Dołęga-mostowicz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Kariera Nikodema Dyzmy - Tadeusz Dołęga-mostowicz страница 7
– Hm – bąknął Dyzma – doprawdy nie wiem.
– Powiedzmy więc tak: tantiema trzydzieści procent od zwiększonego przez pana dochodu, zgoda?
– Zgoda – kiwnął głową Dyzma nie bardzo orientując się, na co się zgadza.
– A pensja, powiedzmy... dwa tysiące miesięcznie.
– Ile? – zdziwił się Dyzma.
– No, dwa tysiące pięćset. No i koszty rozjazdów. Zgoda? No, rękę!
Dyzma półprzytomnie uścisnął drobną dłoń staruszka. Ten, zaróżowiony i uśmiechnięty, nie przestając na chwilę seplenić, wydobył ogromnych rozmiarów wieczne pióro, zapełnił karteluszek papieru kilkunastu wierszami drobnych okrągłych literek i podsunął Dyzmie do podpisu. Podczas zaś gdy „kochany pan Nikodem” zaopatrywał swoje nazwisko precyzyjnym a wielce skomplikowanym zakrętasem, Kunicki odliczył z pucołowatego pugilaresu kilkanaście szeleszczących banknotów.
– Oto pięć tysięcy zaliczki, służę uprzejmie, a teraz...
Zaczął omawiać wyjazd Dyzmy i inne związane z tym kwestie. No, stary Kunicki, niechże ci ktoś powie, że nie potrafisz załatwić swoich interesów!
Istotnie, Leon Kunicki słynął z niesłychanego sprytu i rzadko mu się zdarzyło stracić na dobrze wybranych i błyskawicznie przeprowadzanych transakcjach. W kilka minut później, gdy na korytarzu ucichły kroki oddalającego się Dyzmy, stanął na środku pokoju i zatarł ręce.
Zaczynało już świtać. Na seledynowym kloszu nieba z trudem tylko można było dostrzec topniejące punkciki gwiazd. Systematyczne szeregi latarń jaśniały chorowitym białym światłem. Nikodem Dyzma szedł ulicami, w których pustce klaszczące echo jego kroków brzmiało ostro i donośnie.
Zdarzenia ubiegłego wieczoru zbiły się w jego świadomości w pstre kłębowisko wrażeń, migotliwych, goniących się wzajemnie i nieuchwytnych. Wiedział, że zdarzenia te ogromną dla niego mają wagę, lecz ich istoty ogarnąć nie umiał. Czuł, że niespodziewanie spadło nań szczęście, lecz na czym polegało, co oznaczało, skąd się wzięło i dlaczego – nie pojmował.
Im dłużej nad tym myślał, tym zdawało mu się mniej prawdopodobne, bardziej fantastyczne i niedorzeczne.
Wówczas zatrzymywał się przerażony, ostrożnie sięgał do kieszeni i gdy palce namacały gruby plik sztywnych banknotów, uśmiechał się do siebie. Nagle zdał sobie sprawę z jednego: jest bogaty, bardzo bogaty. Zatrzymał się we wnęce bramy i zaczął liczyć. Jezus, Maria! Pięć tysięcy złotych!
– To ci forsa! – powiedział głośno.
Instynkt wielu lat biedowania odezwał się w nim naturalnym odruchem: trzeba oblać. I chociaż nie chciało mu się ani jeść, ani pić, skręcił w Grzybowską, gdzie – jak wiedział – knajpa Icka jest już otwarta. Przezornie wyciągnął jedną stuzłotówkę i ulokował ją w osobnej kieszeni. Pokazywanie takiej kupy pieniędzy u Icka nie należało do bezpiecznych.
Pomimo wczesnej pory u Icka był tłok. Dorożkarze, szoferzy taksometrów, kelnerzy z restauracji już zamkniętych, sutenerzy przepijający nocny dochód swoich „narzeczonych”, męty podmiejskie wracające z pomyślnego żeru – wszystko to zapełniało niewielkie dwa pokoiki przyciszonym gwarem rozmów i brzękiem szkła.
Nikodem wypił dwie szklaneczki wódki, przekąsił zimnym wieprzowym kotletem i kiszonym ogórkiem. Przyszło mu na myśl, że to niedziela i że Walenty nie pójdzie do roboty. Niech chamy znają inteligencję – pomyślał. Kazał sobie dać butelkę wódki i kilo kiełbasy, skrupulatnie przeliczył resztę i wyszedł.
Zbliżał się już do Łuckiej, gdy nagle spostrzegł Mańkę. Stała oparta o mur i patrzyła przed siebie. Nie wiedział sam dlaczego, ale ucieszył się tym spotkaniem.
– Dobry wieczór, panno Maniu! – zawołał wesoło.
– Dobry wieczór – odparła, przyglądając się mu ze zdziwieniem. – Cóż to pan po nocy się włóczy?
– Czemu to panna Mania spać nie idzie?
– Chyba już pójdę – odparła z rezygnacją.
Dyzma obrzucił ją uważnym spojrzeniem. Wydała mu się ładniejsza niż zwykle. Wątła była, to prawda, ale zgrabna. Cóż ona może mieć – pomyślał – najwyżej siedemnaście lat.
– Czemuż to panna Mania taka smutna? – zapytał.
Wzruszyła ramionami.
– Jakby pan tak trzy noce z rzędu warował, jak pies, na ulicy i grosza nie widział, to też by pan z radości nie skakał.
Dyzmie zrobiło się przykro. Sięgnął do kieszeni i wyjął zwitek dziesięciozłotówki.
– Ja pannie Mani pożyczę. Czy dwadzieścia wystarczy?
Dziewczyna ze zdziwieniem przyglądała się pieniądzom. Wiedziała przecie, że sublokator jeszcze w południe grosza nie miał przy duszy. Skądże miałby teraz tyle banknotów? Chyba, chyba że gdzieś ukradł. Może dlatego właśnie nałożył frak. Zresztą – pomyślała – co mi do tego?
Nikodem wyciągnął do niej dwa papierki.
– Proszę.
Mańka zrobiła przeczący ruch głową.
– Nie chcę. Nie wezmę. I tak nie będę miała z czego oddać.
– No to i nie trzeba oddawać.
– Nie chcę. – Zmarszczyła brwi. – Widzisz go, bankier. – Odwróciła głowę i dodała cicho: – Chyba że... Za darmo nie chcę. Chyba że pójdzie pan ze mną.
– E – bąknął Dyzma i się zarumienił.
Mańka spojrzała mu w oczy.
– Nie podobam się panu?
– To nie, czemu?
– Z pana to też mężczyzna! – wybuchnęła niespodziewanie ze złością. – Uuuu... kalosz!
Zawróciła na pięcie i ruszyła wolnym krokiem ku domowi.
– Panno Maniu! – zawołał za nią. – Proszę zaczekać, pójdziemy.
Przystanęła, a gdy z nią się zrównał, powiedziała: – Hotel też pięć złotych.
– Dobrze – odparł.
Szli wąskimi uliczkami w milczeniu.