Kariera Nikodema Dyzmy. Tadeusz Dołęga-mostowicz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Kariera Nikodema Dyzmy - Tadeusz Dołęga-mostowicz страница 9
Kilka osób, które zajęły miejsca w tymże przedziale, wkrótce wysiadło i Dyzma pozostał sam. Nie chciało mu się spać. Zresztą należało gruntownie obmyślić całą sprawę.
Rozumiał już teraz dobrze, że niespodziewaną propozycję Kunickiego zawdzięcza wyłącznie temu, że ten stary wyga wziął go za wpływową osobistość pozostającą z ministrem Jaszuńskim w bliskich stosunkach. Oczywiście rozwianie tego złudzenia równałoby się rezygnacji z tej niewiarygodnie wysokiej pensji. Cały tedy spryt należy wysilić w tym kierunku, aby utwierdzić Kunickiego w mylnym przekonaniu i jak najdłużej pobierać pensję. Utrzymanie i mieszkanie będzie darmowe. Wydatki zatem ograniczą się do zaledwie kilkudziesięciu, może stu złotych miesięcznie. Zatem dwa tysiące czterysta oszczędności! Ba! Aby chociaż ze trzy miesiące wytrwać. Może pół roku? – uśmiechnął się do siebie. – Później można by na procenty chociażby pożyczać i żyć jak jaśnie pan, nic nie robiąc. Tylko trzeba kołować starego jak najdłużej i mieć się na baczności, żeby się nie wsypać. W ogóle mówić jak najmniej, a o sobie ani jednego słówka. Stary też nie w ciemię bity i jakby tylko najmniejsze podejrzenie powziął, przepadło wszystko.
Świtało już, gdy konduktor wszedł i zameldował, że dojeżdżają do stacji Koborowo.
Dyzma zaniepokoił się, czy też Kunicki pamięta, że on ma tym pociągiem przyjechać. Okazało się wszakże, że pamiętał. Do wysiadającego Nikodema podszedł zaraz lokaj w liberii.
– Czy to wielmożny pan do państwa Kunickich?
– Tak.
– Samochód czeka przed stacją, panie administratorze – rzekł służący i zabrał walizy.
Usadowiwszy się w luksusowym wozie, Nikodem pomyślał: Pan administrator generalny dóbr Koborowo. Trzeba będzie zafundować sobie karty wizytowe.
Równa jak stół droga szła przez jakiś czas wzdłuż toru, później przy malowniczym, na wpół zrujnowanym młynie wodnym wyginała się na obłym mostku i skręcała w prawo, mijając liczne zabudowania fabryczne, które gęsto obsiadały bocznicę kolejową. Stąd już zaczynała się długa aleja klonowa, na której końcu leżał strzelisty pałac, nieco dziwaczny i pretensjonalny w stylu, lecz harmonijny jako całość.
Auto zatoczyło półkrąg obok gazonu i stanęło na podjeździe. W otwartych drzwiach ukazała się pokojówka i z lokajem zaopiekowała się walizami.
W chwili, gdy Dyzma zdejmował palto, wpadł do holu nieco rozczochrany Kunicki w długim fularowym10 szlafroku, tak jaskrawym i kwiecistym, że Dyzma wziął go początkowo za kobietę.
Kunicki, rozpromieniony i ruchliwy jak rtęć, rzucił się na przyjezdnego z uściskiem i otworzył nań ogień mitraliezy11 swej wymowy, jeszcze szybciej i jeszcze bardziej sepleniącej niż w Warszawie, lecz równie monotonnej. Pierwszym pytaniem, po którym zrobił pauzę na odpowiedź, było: – Czy drogi pan woli zamieszkać tu, w pałacu, czy też w pawilonie w parku?
Drogi gość oświadczył, że mu wszystko jedno, wobec czego został przeprowadzony do dwóch pięknie urządzonych pokojów na parterze. Wyjaśniono mu przy tym, że wcale nie będzie skrępowany, bo gdyby nie chciał przechodzić do holu przez inne pokoje, ma stąd wprost wyjście na taras, do łazienki zaś ma wejście z korytarza tuż obok, może też zaraz wykąpać się po podróży, kąpiel została dlań przygotowana, a później, jeżeli nie jest zmęczony i zechce wyjść na śniadanie do jadalni, i jemu, Kunickiemu, i paniom będzie bardzo miło.
Gdy wreszcie Dyzma został sam, rozpakował szybko walizy, rzeczy umieścił w szafie i przeszedł do łazienki. Nigdy dotychczas nie zdarzało się mu myć w wannie. Toteż od razu stwierdził, że jest to znacznie wygodniejsze niż zatłoczona łaźnia. Ostatnio zresztą i na łaźnię nie mógł sobie pozwolić. Świadczyła o tym wymownie woda w wannie, która po jego kąpieli nabrała wyraźnego zabarwienia. Dyzma długo manipulował, zanim znalazł na dnie łańcuszek, po którego pociągnięciu kompromitująca ciecz znalazła ujście. Spłukał wannę, uczesał się, nałożył pidżamę, a gdy wrócił do swego pokoju, ze zdumieniem stwierdził, że podczas jego nieobecności służba oczyściła ubranie i buty.
Psiakrew! Tu ci samemu palcem ruszyć nie dadzą! – pomyślał z podziwem.
Ledwie zdążył zawiązać krawat, gdy zapukano do drzwi i zjawił się Kunicki, wyświeżony i niezmiernie gadatliwy.
Pokój, do którego wprowadził Dyzmę, a zasługujący raczej na miano sali, cały wyłożony ciemnym drewnem, wywierał wrażenie przytłaczające. Wzdłuż ścian stały wspaniałe kredensy i oszklone szafy połyskując bogactwem wnętrz wypchanych srebrami i kryształami, nieduży biały stół nakryty dla czterech osób zdawał się wystawą luksusowych naczyń, których wystarczyłoby do obsłużenia całego personelu urzędu pocztowego w Łyskowie.
– Moje panie w tej chwili zejdą, właśnie kończą ubieranie, może tymczasem zechce pan, drogi panie Nikodemie, obejrzeć inne pokoje na parterze, bo piętro, che, che, jest jeszcze niewidzialne, pojmuje pan, damy. Jakże panu się podoba moja siedziba? Sam ją urządzałem, sam projektowałem, poczynając od wskazówek dla architekta, a kończąc na najmniejszym mebelku. – Wziął Dyzmę pod ramię i, drepcząc przy nim, zaglądał mu raz po raz w oczy. Pałac koborowski, jak i całe Koborowo, tłumaczył, to jego duma i chluba, jeszcze przed niewielu laty były tu dzikie wertepy, dworek, co to nadawał się chyba na rozbiórkę, zrujnowane zabudowania gospodarskie i ziemia w połowie leżąca odłogiem. A dziś – złote jabłko, cacko, wychuchane, systematyczną pracą, ciężkim trudem postawione na, panie kochany, nogi.
Szli po miękkich dywanach przez pokoje urządzone z przepychem, o jakim w ogóle Dyzma nie miał wyobrażenia. Ze złoconych brązów, z sutych ram obrazów, z lśniących mebli, z olbrzymich luster, z marmurowych i malachitowych kominków, z nieznanych tkanin i złotem tłoczonej skóry – zdawały się krzyczeć pieniądze. Dyzmie przyszło na myśl, że gdyby ziemia się nagle zatrzęsła, pałac z całym urządzeniem rozsypałby się w złote krążki.
– No, jakże? – pytał Kunicki, gdy znowu znaleźli się w jadalni, nie zdążył jednak otrzymać odpowiedzi, otworzyły się bowiem drzwi i weszły oczekiwane panie.
– Pozwólcie, przedstawię: pan Dyzma.
Starsza, jasna blondynka, z uśmiechem podała rękę:
– Bardzo mi przyjemnie. Wiele słyszałam o panu.
Młodsza od niej szatynka o chłopczykowatej powierzchowności i żywych ruchach mocno uścisnęła dłoń Nikodema, przyglądając się mu tak bezceremonialnie, aż się zdetonował. Na szczęście nic nie potrzebował mówić, bo Kunicki terkotał bez przerwy. Miał zatem czas przyjrzeć się obu paniom.
Blondynka mogła mieć najwyżej dwadzieścia sześć lat, szatynka może dwadzieścia czy dwadzieścia dwa. Zdziwił się tym, bo pamiętał, że Kunicki mówił mu o żonie i córce. Tymczasem obie mogły być tylko jego córkami, chociaż nie wyglądały na siostry. Blondynka, aczkolwiek kształtna i smukła, nie mogła być nazwana szczupłą. Małe, lecz wydatne zmysłowe usta, łagodny owal twarzy i ogromne, niemal nieproporcjonalne duże, mocno błękitne oczy, zdradzały naturę marzycielską. Elegancka letnia sukienka z surowego jedwabiu odsłaniała szyję i ramiona olśniewającej białości.
Obok