Kariera Nikodema Dyzmy. Tadeusz Dołęga-mostowicz

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Kariera Nikodema Dyzmy - Tadeusz Dołęga-mostowicz страница 5

Kariera Nikodema Dyzmy - Tadeusz Dołęga-mostowicz

Скачать книгу

się jeszcze kilku panów. Zaczęła się ogólna rozmowa.

      Nikodem Dyzma ochłonął. Napełniony żołądek i wypity koniak uspokoiły napięte nerwy. Początkowo mu się zdawało, że biorą go za kogoś innego noszącego to samo nazwisko (a może jest tu w Warszawie jaki krewny?); później jednak skombinował, że po prostu uważają go za swego, i to pewno dlatego, że rugnął tego jakiegoś Terkowskiego. Kto to może być? Pewno też ważna figura.

      Rozważając sytuację, doszedł do wniosku, że jednak najbezpieczniej będzie, gdy zaraz wyjdzie. Niepokoić go głównie zaczynał stojący opodal starszy pan, który wyraźnie śledził go wzrokiem. Odbywał nawet nieznaczne manewry, żeby zajrzeć Dyzmie w twarz. Ki diabeł, czego ten stary ode mnie chce?

      Odpowiedź przyszła szybko. Starszy pan zatrzymał przechodzącego kelnera i powiedział mu kilka słów, wskazując ruchem głowy Dyzmę. Kelner skłonił się i, zbliżywszy się do Dyzmy, zameldował: – Ten pan prosi szanownego pana na sekundkę.

      Nie było rady. O ucieczce nie mogło już być mowy. Nikodem zrobił trzy kroki i obrzucił siwego jegomościa ponurym spojrzeniem. Ten jednak uśmiechnął się szeroko i zaszczebiotał ugrzecznionym głosem: – Najmocniej, najmocniej wielce szanownego pana przepraszam, ale o ile się nie mylę, to miałem zaszczyt poznać szanownego pana w zeszłym roku na zjeździe przemysłowców w Krakowie. Nie przypomina pan sobie? W kwietniu? Leon Kunicki?

      Mówił szybko i nieco seplenił. Mała nerwowa ręka wysunęła się ku Dyzmie natarczywie.

      – Leon Kunicki.

      – Nikodem Dyzma. Ale myli się pan, w Krakowie nigdy nie byłem. Musiał to być ktoś do mnie podobny.

      Staruszek zaczął przepraszać i się sumitować, przy czym wyrazy padały tak prędko, że Dyzma ledwie mógł się połapać w treści.

      Tak, tak, oczywiście, stare oczy niedowidzą, dystrakcja, proszę darować, ale i tak bardzo się cieszy, tu prawie nikogo nie zna, to przykro, nie ma z kim kilku zdań zamienić, a nawet miałby tu specjalny interes, dlatego właśnie prosił znajomka o wyrobienie zaproszenia, ale trudno sobie poradzić, gdy się jest starym...

      – Nawet właśnie – ciągnął jednym tonem – właśnie się ucieszyłem, że pana spotkałem, i to akurat widząc, że pan w tak bliskich stosunkach jest z naszym czcigodnym panem ministrem rolnictwa, bo myślę, znajomy, zrobi mi łaskę i przedstawi życzliwie panu ministrowi Jaszuńskiemu. Ale najmocniej, najmocniej przepraszam.

      – Nie ma za co.

      – O, nie, nie, oderwałem pana od miłej rozmowy z samym panem ministrem, ale, widzi pan, jestem prowincjonałem, u nas na wsi to tak wszystko, proszę wielce szanownego pana, kordialnie, po prostu...

      To się rozgadał – pomyślał Dyzma.

      – Tedy najmocniej przepraszam – seplenił staruszek – ale swoją drogą mógłby mi pan wyświadczyć serdeczną przysługę staremu, bo cóż to pana kosztuje.

      – Jaką przysługę? – zdziwił się Dyzma.

      – Ach, ja się nie narzucam, ale gdyby wielce szanowny pan tylko zechciał tak na przykład przedstawić mnie panu ministrowi, od razu inaczej, uważa pan, zacząłby mnie traktować, że to niby z przyjacielskiej rekomendacji.

      – Z przyjacielskiej? – zdziwił się szczerze Dyzma.

      – Che, che, che, niech się szanowny pan nie zapiera. Sam słyszałem rozmowę panów, stary jestem i niedowidzę, ale słuch mam dobry. Już ręczę, że jeśli pan mnie przedstawi, jeżeli pan na przykład powie panu ministrowi: Drogi panie ministrze, pozwól, że ci przedstawię mego starego dobrego znajomego Leona Kunickiego!, o, to zupełnie coś innego!

      – Ależ, panie! – protestował Dyzma.

      – Nie narzucam się, gdy się nie narzucam, che, che, che, ale byłbym stokrotnie, no, stokrotnie wdzięczny, a cóż to pana kosztuje?

      Wtem otwarto drzwi do sąsiedniej sali. Zrobił się ruch, lekki tłok przy drzwiach. Minister Jaszuński, mijając z dwoma panami Dyzmę i Kunickiego, uśmiechnął się do Dyzmy i rzekł do towarzyszy: – Oto nasz bohater dzisiejszego wieczoru.

      Kunicki niemal popchnął Dyzmę i zgiął się przed ministrem w ukłonie. Nie widząc innego sposobu, Dyzma wypalił: – Pozwoli pan minister poznajomić się z panem Kunickim. To mój stary dobry znajomy.

      Na twarzy ministra wyraziło się zdziwienie. Nie miał jednak nawet chwili na odpowiedź, bo Kunicki, potrząsając jego ręką, wybuchnął całą tyradą, jaki to jest szczęśliwy z poznania tak znakomitego męża stanu, któremu ojczyzna, a specjalnie rolnictwo, a jeszcze bardziej leśnictwo, ma do zawdzięczenia, że do grobu nie zapomni tej chwili, bo sam, jako rolnik i przemysłowiec drzewny, umie cenić wielkie zasługi na tym polu, że nie wszyscy, niestety, podwładni pana ministra zdolni są zrozumieć wielkie jego myśli przewodnie, ale na to jest zawsze rada, że on, Kunicki, zaciągnął niespłacony dług wdzięczności wobec kochanego i łaskawego pana Dyzmy, który raczył go przedstawić.

      Potok sepleniącej wymowy płynął tak wartko, że minister, coraz bardziej zdumiony, zdołał jedynie wymówić: – Bardzo mi przyjemnie.

      Gdy jednak natarczywy staruszek zaczął mówić o lasach państwowych w Grodzieńszczyźnie i o tartakach, które... – minister przerwał sucho: – Niechże mi pan pozwoli nie zajmować się tymi sprawami na raucie. Inaczej nie miałbym co do roboty, urzędując w ministerstwie.

      Podał rękę Dyzmie, Kunickiemu skinął głową i odszedł.

      – Twarda sztuka ten pański minister – rzekł Kunicki – no, nie przypuszczałem. Czy on zawsze jest taki?

      – Zawsze – odparł na wszelki wypadek Dyzma.

      Raut był skończony. Wielu jego uczestników przeszło jednak na kolację do sąsiedniej sali restauracyjnej.

      Staruszek przyczepił się Dyzmy na dobre. Przy stole ulokował się obok niego i gadał nieustannie. Dyzmie zaczęło się kręcić w głowie.

      Wprawdzie głównymi winowajcami tego stanu rzeczy był koniak i kilka kieliszków wina, jednakże Dyzma począł odczuwać zmęczenie i senność. Raz po raz na dobitek trzeba było pić i jeść, co – zważywszy nieprawdopodobne ilości pochłoniętych pokarmów – było wręcz męczące. Dyzma z rozrzewnieniem myślał o swym składanym wąskim łóżku, które zaraz po powrocie na Łucką rozstawi pod oknem. Jutro niedziela, pozwolą mu spać może i do dziesiątej.

      Tymczasem Kunicki chwycił go pod ramię.

      – Drogi panie, niechże mi pan nie odmawia, dopiero jedenasta, wypije pan ze mną kieliszek dobrego węgrzyna. Tutaj stoję, w Europejskim, zaraz na pierwszym piętrze. Mam do pana bardzo ważną sprawę. No, drogi panie Dyzma, nie odmówi mi pan przecie! Usiądziemy, panie, w ciszy, wygodnie, przy dobrym winku... No? Na pół godzinki, na kwadransik.

      Jednocześnie niemal ciągnął Dyzmę.

      Wyszli do westybulu i po chwili znaleźli się w obszernym pokoju. Kunicki zadzwonił na służbę i kazał podać węgierskie.

Скачать книгу