Wyspa Przeznaczenia. Морган Райс
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Wyspa Przeznaczenia - Морган Райс страница 3
- I powierzyć tak ważką kwestię przestępcom i Pictom? – spytał ser Bolis. Royce zaczął się zastanawiać, jak ktoś tak młody może być zarazem tak nadęty.
- Czy coś ci nie odpowiada w moich ludziach, intruzie? – zapytała Neave, sięgając po nóż.
- Dosyć tego – przerwał im Royce. – I bez tego jest nam trudno. Musimy działać wspólnie.
Zdumiał się nieco, gdy sprzeczka ucichła.
- Ufają ci – odezwał się Mark, gdy pozostali odsunęli się od siebie nieco. – Gdy przewodzisz, ludzie podążają za tobą.
- Czy to dlatego wyruszyłeś ze mną? – zapytał Royce.
Mark potrząsnął głową.
- Wiesz, że nie.
- Pomimo tego, że uważasz Siedem Wysp za niebezpieczne miejsce?
- Są niebezpieczne – upierał się Mark. – Są tam stwory, które… które nie są nawet podobne ludziom. Są tam trolle i nieumarli, i jeszcze straszniejsze bestie. Czy jesteś pewien, że właśnie tam musimy się udać?
Jak Royce mógł mu to wszystko wyjaśnić? Jak mógł wyjaśnić mu, co stało się z Lori, która na powrót stała się młoda i która tyle widziała? Powiedziała mu, gdzie jest jego ojciec i Royce musiał go poszukać, bez względu na to, jak trudne by to było.
- Jestem tego pewien – odparł.
- Cóż, wystarczająco wiele razy ocaliłeś mi życie – powiedział Mark. – Gdzie ty idziesz, tam i ja podążam.
Royce nie potrafił rzec, jak wielką wdzięczność odczuł, słysząc te słowa. Biorąc pod uwagę wszystko, co ich czekało… choć nie to niepokoiło go najbardziej. Niepokoiło go to, co pozostawił za sobą. Ledwie co zaręczył się z Olivią i jego myśli powracały do córki hrabiego Undine’a. Żałował, że nie mogli spędzić razem więcej czasu, nim wyruszył w drogę… a jeśli jej twarz zmieniała się w jego wyobraźni i zaczynała wyglądać jak twarz Genevieve… cóż, przynajmniej te myśli potrafił od siebie odpędzić.
Gnając naprzód, skupiał swą uwagę na jeździe, by nie myśleć o Genevieve i o tym, jak odepchnęła go od siebie, ani o tym, jak prędko rozwinęło się jego uczucie do Olivii.
Nadal o tym rozmyślał, gdy Iskra zanurkowała i usiadła mu na ramieniu, wbijając w nie szpony. Pisnęła, lecz głos, który usłyszał Royce należał do Lori. Słowa wiedźmy docierały bez trudu do jego świadomości.
Podążaj za ptakiem, Royce. Zaprowadzi cię do kogoś, kogo musisz poznać.
Iskra wzbiła się w powietrze i Royce powiódł oczami za jastrzębicą, zastanawiając się, jak bardzo kontroluje ją wiedźma i jakie tak naprawdę są intencje Lori. Wyjawiła mu już, że w jego przyszłości widziała okrucieństwo i śmierć, obwiniła go już po części za to, co zdarzyło się w jego wsi. Royce nie miał powodu, by sądzić, że chce mu pomóc.
Tyle tylko, że zdawała się mu pomagać, a skoro wiedziała, gdzie jest jego ojciec, Royce musiał jej zaufać. Młodzieniec podążał więc śladem jastrzębicy, jechał za Iskrą lecącą ponad wrzosowiskiem w stronę miejsca, gdzie stała długa chata pokryta darnią. Z jakiegoś miejsca nieopodal w górę wzbijał się dym.
Przed chatą płonęło ognisko i zdawało się, że zostało w nim spalone wszystko – od mebli po odzienie. Ogień przygasał i szczątki przedmiotów wciąż się tliły. Obok ogniska leżały dwa ciała, ubrane w skrawki odzienia, które wyglądało na żołnierskie mundury. Były tak przesiąknięte krwią, że trudno było stwierdzić, po której stronie walczyli. Royce nie widział jednak nikogo w pobliżu.
- Hejże! – krzyknął, zsiadając z konia. – Czy jest tu kto?
Trzymał dłoń na rękojeści zatkniętego u pasa kryształowego miecza, nie wiedząc, czy nie napotkają tu opryszków lub innego wroga. Ktoś musiał tu być i zabić tych mężczyzn, i to wcale nie tak dawno temu, ale teraz chata wyglądała na opuszczoną, a drzwi były rozwarte i przekrzywione, jak gdyby ktoś otworzył je kopniakiem.
Wtem zza progu dobiegło warczenie i gdy Royce obrócił się, zobaczył stojące na progu stworzenie o żółtych ślepiach.
- Wilk! – krzyknęła Matilde, gdy jej koń cofnął się.
Nie był to jednak wilk. Ten stwór był większy i można w nim było dostrzec zarówno cechy lisie, jak i wilcze. Kły miał jednak tak samo długie, jak wilcze, a pazury wyglądały na ostre. Był pokryty krwią i oczywiste było, że była to krew leżących nieopodal mężczyzn.
- To nie wilk – powiedziała Neave. – To bhargir, magiczne stworzenie.
- To tylko duży wilk – sprzeciwił się ser Bolis, zsiadając z konia i dobywając miecza.
- To nie jest wilk – upierała się Neave. – Wśród mojego ludu krążą o nich opowieści. Jedni mówią, że stworzyli je źli czarnoksiężnicy, inni mówią, że to dusze zmarłych, albo ludzie, którzy noszą pozszywane skóry różnych bestii i zmieniają swoją postać.
Czymkolwiek ten stwór był, wyglądał na rozwścieczonego. Warcząc ruszył powoli naprzód i Royce spostrzegł, że zwierz utkwił w nim swoje wielkie żółte ślepia. Przez chwilę myślał, że stwór rzuci się na niego. Wtedy Iskra przysiadła znów na jego ramieniu.
- Wabi się Gwylim.
- Kto? – zapytał Royce. – Co tu się dzieje, Lori?
Jastrzębica jednak znów poderwała się do lotu. Royce podejrzewał, że nie usłyszałby żadnej odpowiedzi nawet gdyby tak się nie stało. Zwrócił wzrok na ser Bolisa, który szedł naprzód z uniesionym mieczem, jak gdyby zamierzał zamachnąć się na bestię.
- W porządku – powiedział. – Ja się tym zajmę.
Rycerz zaczął zamachiwać się, by zadać cios, lecz Royce zagrodził mu drogę niemal bez zastanowienia i chwycił młodego rycerza za ramię.
- Poczekaj – powiedział. – Poczekaj, Bolisie.
Poczuł, że rycerz zatrzymuje się, ale nadal trzymał miecz w gotowości.
- Ten zwierz ukatrupił dwóch mężczyzn i stanowi zagrożenie dla nas – odparł Bolis. – Powinniśmy go usiec, żeby nie zrobił już nikomu krzywdy!
- Jeszcze nie – odparł Royce. Przeniósł spojrzenie na… jak Neave nazwała tego stwora? Bhargir? Royce dostrzegł teraz, że oblepiająca jego futro krew nie należała jedynie do zabitych mężczyzn. Przez cały bok zwierzęcia biegła rana. Nic dziwnego, że stwór warczał na nich.
- Gwylim? – zapytał Royce.
Niemal natychmiast warczenie ustało i bhargir przechylił łeb na bok, przypatrując się mu ze spojrzeniem znacznie rozumniejszym niż wilcze.
- Rozumiesz co nieco