Wyspa Przeznaczenia. Морган Райс
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Wyspa Przeznaczenia - Морган Райс страница 4
Royce nie był pewien, jak ma postąpić. Lori z całą pewnością pokierowała go do tego stworzenia z jakiegoś powodu, ale jakiego? Zajrzał do chaty, szukając odpowiedzi, lecz chata była pusta. Wszystko, co w niej było, płonęło teraz przed nią. Czemu ci dwaj szabrownicy mieliby to zrobić?
Nie będąc pewnym odpowiedzi, Royce podszedł do swego konia. Zauważył, że siedzący po przeciwnej stronie ogniska bhargir obserwuje go ślepiami, w których odbijał się blask pobliskich płomieni.
- Nie wiem, co z tobą począć – rzekł. – Ale zgaduję, że jesteś wystarczająco rozumny, by samemu o tym zdecydować. Czy chcesz iść z nami?
Wilcza bestia podeszła i usiadła obok Royce’owego wierzchowca w odpowiedzi. Z jakiegoś powodu Royce przeczuwał, że z łatwością dotrzyma im kroku.
- To teraz zabieramy ze sobą potwory? – zapytał ser Bolis.
- Nie jest dziwniejszy niż każde z nas – powiedziała Matilde.
- Jest znacznie bardziej niebezpieczny – rzekła Neave z poważnym wyrazem twarzy. – To nie jest dobry pomysł.
Czy był to dobry pomysł, czy nie, Royce był pewien, że tak powinien postąpić. Popędził konia naprzód, w kierunku Ablaver. Lecąca nad nimi Iskra przewodziła im. Jeśli ptak miał jakiekolwiek pojęcie o tym, dlaczego Royce miał natrafić na bhargira, który biegł teraz obok nich, nie wyjawił mu żadnych odpowiedzi.
***
Zapach miasta Ablaver uderzyła Royce’a jeszcze zanim je zobaczył. Woń ryb zmieszana z zapachem morza wskazywały na to, czym zajmowano się w mieście. Ten zapach sprawiał, że miał ochotę zawrócić i wyruszyć w drogę powrotną, ale jechał dalej.
Widok miasta nie wywarł na nim lepszego wrażenia. Szpeciły je stojące po jednej stronie stacje wielorybników. Na widok miejsca, w którym patroszono tak wielkie, piękne stworzenia, Royce poczuł mdłości. Z trudem je opanował.
- Nie możemy wyjawić nikomu, kim jesteśmy – przestrzegł pozostałych.
- Bo przecież grupa, w której idą Pictowie i rycerzy może być kimkolwiek – zauważył Mark.
- Jeśli ktoś spyta, jesteśmy najemnikami wracającymi z wojny, którzy szukają kolejnego angażu – odparł Royce. – Ludzie pewno pomyślą, że jesteśmy dezerterami, bandytami albo kimś tego pokroju.
- Nie chcę, by brano mnie za bandytę – odrzekł Bolis. – Jestem lojalnym żołnierzem hrabiego Undine’a.
- I teraz najlepiej dowiedziesz tej lojalności, udając kogoś innego – powiedział Royce. Rycerz przystał na to. Wysmarował nawet tarczę błotem, mamrocząc coś pod nosem, by nikt nie zobaczył wymalowanego na niej herbu. – Niech nikt nie ściąga kaptura z głowy. Szczególnie ty, Neave.
Royce nie wiedział, jak mieszkańcy miasta zareagowaliby, gdyby wiedzieli, że pośród nich znajduje się Picti. Nie chciał toczyć walki, by przedrzeć się do portu. Wystarczające było już to, że nadal biegł koło nich Gwylim, którego wielkość i przerażający wygląd zdradzały, że nie jest wilkiem.
Wjechali do miasta, rozglądając się po walących się budynkach, i skierowali się w stronę portu i stojących w nim okrętów. Większa część z nich była jedynie nieco większa niż łodzie rybackie, ale niektóre ze statków wielorybniczych były duże, a wśród nich stały kogi i długie okręty, które wyglądały, jak gdyby zawinęły do tego portu, by handlować.
W mieście były tawerny, z których Royce’a dobiegał hałas pijackiej zabawy i od czasu do czasu odgłosy przemocy, oraz uliczne kramy, na których zepsute mięso leżało obok pięknych przedmiotów z dalekich krain.
- Powinniśmy się rozdzielić – zasugerowała Matilde. Przyglądała się z ukosa jednej z tawern.
Royce potrząsnął głową.
- Musimy trzymać się razem. Pojedziemy do portu, znajdziemy okręt i dopiero wtedy rozejrzymy się po mieście.
Matilde nie wyglądała na uradowaną, lecz mimo tego ruszyli w stronę portu. Tutaj życie biegło powoli. Marynarze stali bezczynnie lub wygrzewali się w słońcu na pokładach statków.
- Jak to zrobimy? – zapytał Mark. – Zgaduję, że znalezienie kapitana, który wyruszyłby na Siedem Wysp nie będzie łatwe.
Royce nie był pewien, czy istnieje właściwa odpowiedź na to pytanie. Jak mniemał, była tylko jedna możliwość, i wcale nie była cicha.
- Posłuchajcie! – zawołał, przekrzykując portowy gwar. – Potrzebny mi okręt. Czy jest tu jakiś kapitan, który zabierze nas na Siedem Wysp?
- Czy to na pewno rozsądne? – zapytał Bolis.
- Jak inaczej kogoś znajdziemy? – zapytał Royce. Nawet gdyby chodzili po tawernach i pytali po cichu, wieści szybko by się rozeszły. Może ten sposób był nawet lepszy. Podniósł głos. – Zapytam raz jeszcze. Kto zabierze nas na Siedem Wysp?
- Dlaczego chcecie się tam udać? – rozległ się męski głos. Mężczyzna, który wyłonił się z ciżby, był odziany w jasne jedwabie kupca, a wygodne życie sprawiło, że jego brzuch przypominał beczułkę.
- Mam tam sprawę do rozwiązania – odrzekł Royce, nie chcąc wyjawiać nic więcej. – Są tam ludzie, którzy zechcą skorzystać z umiejętności moich i moich kompanów.
Mężczyzna podszedł bliżej. Royce przyglądał się uważnie jego twarzy, wypatrując jakichkolwiek oznak, że mężczyzna ich rozpoznał. Nic jednak nie dostrzegł.
- Jakich umiejętności? – spytał mężczyzna. – Jesteście błaznami, sztukmistrzami?
Royce pomyślał szybko nad odpowiedzią. Być może nie ujdą tak łatwo za najemników, ale to…
- Oczywiście – odparł. Celowo nie spojrzał w oczy Bolisowi. – Mamy angaż na Siedmiu Wyspach.
- Muszą wam sowicie płacić, skoro godzicie się tam udać – powiedział kapitan. – Co oznacza, że stać was na opłacenie podróży, tak?
Royce wyciągnął niedużą sakiewkę.
- Do pewnego momentu.
Jeśli dzięki temu dotrą tam, gdzie jest jego ojciec, wyda każdą monetę z tej sakiewki, a nawet więcej. Rzucił sakiewkę kapitanowi. Mężczyzna złapał ją.
- Czy to wystarczy? – zapytał Royce.
W ten sposób także ryzykował. Kapitan mógł odwrócić się i zabrawszy złoto uciec na swój statek, a jeśli Royce spróbowałby go powstrzymać, ujawniłoby to jedynie, kim jest. Na chwilę wszystko zamarło.
Kapitan pokiwał głową.
- No, wystarczy. Odstawię was na Siedem Wysp w jednym kawałku. Ale później radźcie sobie sami.