Będziesz tam. Guillaume Musso

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Będziesz tam - Guillaume Musso страница 3

Będziesz tam - Guillaume Musso

Скачать книгу

nawet nie wyłączył silnika. Miał za zadanie przewieźć do miasta członków medycznej misji humanitarnej. Nic prostszego, w normalnych warunkach. Niestety, był wrzesień i rzęsiste ulewy utrudniały sterowanie maszyną. Jeśli chodzi o zapasy paliwa, były ograniczone, niemniej wystarczały do przetransportowania całej ekipy do bezpiecznej przystani.

      Pod warunkiem że wszystko przebiegnie sprawnie…

      Dwaj chirurdzy, jeden anestezjolog i dwie pielęgniarki wybiegli z prowizorycznego ambulatorium, w którym pracowali od wczoraj. W ciągu ostatnich tygodni przemierzyli okoliczne wioski, lecząc – najlepiej jak było można – chorych dotkniętych malarią i gruźlicą oraz zarażonych HIV. Na tym skrawku ziemi, wciąż jeszcze nafaszerowanym minami przeciwpiechotnymi, opatrywali amputowane kończyny i zaopatrywali rannych w protezy.

      Na sygnał dany przez pilota czworo spośród pięciorga członków ekipy wpakowało się do helikoptera. Ostatni pasażer, mężczyzna około sześćdziesiątki, został nieco w tyle i spoglądał na grupkę Khmerów otaczających maszynę. Wyraźnie ociągał się z wejściem na pokład.

      – Musimy ruszać, doktorze! – krzyknął do niego pilot. – Jeśli nie wystartujemy natychmiast, nie zdąży pan na swój samolot.

      Lekarz kiwnął głową. Już zamierzał wsiąść do helikoptera, kiedy jego wzrok napotkał oczy dziecka trzymanego na rękach przez starca. Ile mogło mieć lat? Dwa? Najwyżej trzy. Jego mała twarzyczka była straszliwie zniekształcona przez pionową szczelinę przecinającą górną wargę. Deformacja wrodzona, skazująca je na odżywianie się przez całe życie wyłącznie zupą i papkami, uniemożliwiająca artykulację choćby najprostszego słowa.

      – Niech się pan pospieszy! – ponaglała jedna z pielęgniarek.

      – Trzeba zoperować to dziecko – odpowiedział lekarz, usiłując przekrzyczeć śmigło wirujące hałaśliwie nad jego głową.

      – Już za późno! Drogi są nieprzejezdne z powodu powodzi, a helikopter nie będzie mógł wrócić tu po pana wcześniej niż za kilkanaście dni.

      Lekarz nie ruszył się z miejsca. Nie mógł oderwać wzroku od chłopczyka. Wiedział, że w tej części świata dzieci urodzone z zajęczą wargą bywały – zgodnie z dawnymi zwyczajami – porzucane przez rodziców. Kiedy takie dziecko trafiało do sierocińca, ta wada pozbawiała je szansy na znalezienie rodziny adopcyjnej.

      Pielęgniarka ponowiła atak:

      – Pojutrze musi pan być w San Francisco, doktorze. Przed panem mnóstwo operacji, nie wspominając o wykładach i…

      – Lećcie beze mnie – uciął krótko i oddalił się od maszyny.

      – W takim razie zostaję z panem – oznajmiła bez wahania jedna z pielęgniarek, zeskakując na ziemię.

      Miała na imię Emily i była młodą Amerykanką pracującą razem z lekarzem w jednym szpitalu.

      Pilot tylko westchnął i pokręcił głową. Helikopter wzniósł się pionowo, zawisł na krótką chwilę w powietrzu, po czym oddalił się w kierunku zachodnim.

      Lekarz wziął dziecko na ręce. Było blade i skulone. Z pomocą pielęgniarki zaniósł je do ambulatorium i zaczął do niego mówić, chcąc zmniejszyć jego strach przed podaniem narkozy. Kiedy chłopczyk zasnął, ostrożnie naciął skalpelem podniebienie i naciągnął brzegi, żeby zespolić szczelinę. Następnie, postępując w ten sam sposób, zrekonstruował wargi, aby zwrócić dziecku uśmiech.

      *

      Kiedy operacja została zakończona, wyszedł i usiadł na chwilę na werandzie pokrytej blachą i suchymi liśćmi. To był długi zabieg, a on nie spał od prawie dwóch dni. Teraz poczuł ogarniające go zmęczenie. Zapalił papierosa i rozejrzał się wkoło. Deszcz prawie ustał. Przez dziurę w niebie przelewało się oślepiające, purpurowe światło.

      Nie żałował, że został. Każdego roku wyjeżdżał z Czerwonym Krzyżem na kilka tygodni do Afryki albo do Azji. Te misje humanitarne były wyczerpujące, ale z czasem stały się narkotykiem, sposobem na ucieczkę od dobrze zorganizowanego życia ordynatora oddziału jednego z kalifornijskich szpitali.

      Gasząc papierosa, poczuł za plecami czyjąś obecność. Odwrócił się i zobaczył starego mężczyznę, który trzymał na rękach dziecko w chwili, gdy helikopter szykował się do odlotu. Był to ktoś w rodzaju wodza wioski. Ubrany w tradycyjny strój, miał zgarbione plecy i twarz pooraną bruzdami. W geście pozdrowienia przysunął złożone dłonie do brody, wyprostował się i popatrzył na lekarza. Potem zapraszającym gestem wskazał wnętrze swojego domostwa, gdzie poczęstował go alkoholem ryżowym. Po chwili milczenia rzekł:

      – Nazywa się Lou-Nan.

      Lekarz domyślił się, że chodzi o imię dziecka, więc tylko kiwnął głową.

      – Dziękuję, że zwróciłeś mu twarz – dodał stary Khmer.

      Chirurg przyjął to podziękowanie z pokorą i lekko zażenowany odwrócił wzrok. Przez okno pozbawione szyb spojrzał na rozciągający się w pobliżu las tropikalny, gęsty i zielony. Zabawnie było myśleć, że zaledwie parę kilometrów dalej i trochę wyżej, w górach Ratanakiri, żyją jeszcze tygrysy, węże i słonie…

      Zatopiony w myślach, ledwie uchwycił sens słów wypowiedzianych znienacka przez gospodarza:

      – Gdybyś mógł spełnić jedno pragnienie, które byś wybrał?

      – Słucham?

      – Jakie jest twoje największe pragnienie, doktorze?

      Z początku lekarz szukał w myślach jakiejś mądrej odpowiedzi, ale przytłoczony zmęczeniem i pod wpływem nagłego wzruszenia, odpowiedział cicho:

      – Chciałbym zobaczyć pewną kobietę.

      – Kobietę?

      – Tak, tylko jedną… Jedyną, która się liczyła.

      Raptem, w tym miejscu oddalonym o tysiące kilometrów od zachodniego świata, coś uroczystego wkradło się między tych dwóch mężczyzn.

      – Ta kobieta, nie wiesz gdzie ona jest? – spytał stary Khmer zaskoczony prostotą odpowiedzi swojego rozmówcy.

      – Umarła trzydzieści lat temu.

      Azjata zmarszczył brwi i popadł w głęboką zadumę. Po chwili ciszy wstał z godnością i przeszedł w głąb pomieszczenia, gdzie na prymitywnie skleconych półkach trzymał część swoich talizmanów: suszone koniki morskie, korzenie żeń-szenia, jadowite węże zamknięte w słojach z formaliną…

      Przez moment szperał w tej zbieraninie, po czym najwidoczniej znalazł to, czego szukał.

      *

      Kiedy wrócił, podał lekarzowi maleńki flakonik z dmuchanego szkła.

      W środku było dziesięć pozłacanych pigułek…

      1

Скачать книгу