Totentanz. Mieczysław Gorzka
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Totentanz - Mieczysław Gorzka страница 3
Twarz! Trzeba odsłonić twarz!
Ziemia się obsypuje, szerzej rozwierają się usta zalepione krwią i płuca łapczywie chwytają hausty rześkiego powietrza wrześniowej nocy. Na moment siły wracają. Ręce zrzucają kamienie leżące na piersiach i podbrzuszu, ciało wydostaje się z płytkiego grobu, przewraca się na brzuch i odpełza dwa metry w bok, na trawę. Tu zastyga w bezruchu. Płuca i krtań oczyszczają się z ziemi w gwałtownym ataku kaszlu, żołądek w nagłym skurczu pozbywa się żółci powstałej w chwili agonii.
Dalej! To jeszcze nie koniec.
Popychane przez ślepy instynkt przetrwania ciało przesuwa się wytrwale, centymetr po centymetrze, przez ciemność w kierunku światła. Jak wielki, czarny, oślizgły robal, który wypełza spod ziemi tylko pod osłoną nocy.
Nagle trawa się kończy i ludzki robak oblepiony czarną ziemią i krwią trafia na brukowaną ścieżkę. Tutaj zamiera na dłużej.
Gdyby to widowisko obserwował ktoś z boku, mógłby nabrać podejrzeń, że ludzki czerw jest już martwy. Jednak w tamtym czasie i miejscu nie było nikogo. Obserwatorem dramatycznej walki dziecka o życie mógł być co najwyżej Bóg.
Albo Diabeł.
Okaleczony mózg budzi się z chwilowego letargu i znowu daje sygnał do walki. Ciało drga i mozolnie zbliża się do uchylonej bramy, w stronę nikłej poświaty, która dociera w to miejsce z oddalonej o kilkadziesiąt metrów ulicznej latarni.
Niespodziewanie na wysypanej żwirem drodze słychać kroki. Zbliżają się szybko i pewnie.
Mózg rejestruje dźwięk i próbuje wezwać pomoc. Stłuczone, spuchnięte wargi poruszają się w niemym wołaniu o ratunek, lecz ciszy nocy nie zakłóca żaden dźwięk. Słychać tylko te kroki.
Coraz bliżej i bliżej.
A jeśli wcale nie oznaczają ocalenia? Jeśli teraz nastąpi dalszy ciąg kaźni?
Ta podprogowa myśl przemyka przez wszystkie komórki kory mózgowej i sprawia, że w jednej chwili wszystko gaśnie i zapada ciemność.
Prawdziwa ciemność pełna błogiej ciszy i nieistnienia.
Początek
Koniec czerwca 2015
Film miał mieć co najmniej dziesięć milionów wyświetleń.
Apacz wybrał miejsce, zorganizował przebrania, stojaki i oświetlenie. Pożyczył od kogoś profesjonalną kamerę umożliwiającą nocne zdjęcia dobrej jakości.
Swoim optymizmem zaraził resztę.
W pierwszy weekend lata, w ciepłą i gwiaździstą noc dwa samochody osobowe wyjechały z Wrocławia drogą w kierunku Smolca. Przed osiedlem domków jednorodzinnych skręciły z ulicy Żwirki i Wigury w prawo i wąską asfaltową drogą pojechały wzdłuż wysokiego ogrodzenia, za którym rozciągały się tereny należące do jednostki wojskowej przy lotnisku na Strachowicach, w kierunku Krzeptowa i dalej.
Ruch był niewielki, jechali szybko, podnieceni i rozbawieni. Lekki niepokój zabijali głośnym śmiechem, żartami i dużą ilością piwa.
Droga wiodła przez most na Bystrzycy i ginęła w gęstym lesie. Mimo księżycowej, dość jasnej nocy światła samochodów z trudem przebijały się przez mrok. Rosnące po obu stronach wielkie drzewa z rozłożystymi konarami stykającymi się w górze tworzyły tunel pogrążony w absolutnych ciemnościach. Nad drogą przelewały się fale białej mgły podnoszącej się z podmokłych terenów Parku Krajobrazowego Doliny Bystrzycy.
– Niech to cholera weźmie! – zaklął Mateusz Jastrzębski prowadzący pierwsze auto i wcisnął odrobinę zbyt mocno pedał hamulca. – Nic nie widać…
Nagle z tyłu dobiegł ich ostry pisk opon hamującego za nim auta.
Siedzący na przednim siedzeniu obok kierowcy Oskar Berton, zwany Apaczem, obejrzał się zaniepokojony i pokręcił głową.
– No, teraz pojechałeś – rzucił.
Mateusz popatrzył we wsteczne lusterko i nonszalancko wzruszył ramionami.
– Niech uważa, jak jedzie.
Nie dał po sobie poznać, że przez chwilę zrobiło mu się gorąco. Ojciec by mu nie wybaczył nawet najdrobniejszej ryski na toyocie. Tym bardziej że był w delegacji za granicą i nie wiedział, że jego nastoletni syn jeździ autem bez pozwolenia. Jadący z tyłu nową hondą civic Tymon Jagla też pewnie nie miałby pomysłu, jak wytłumaczyć starym, co robił o północy kilkanaście kilometrów za miastem i jak doszło do wypadku.
Mateusz wyjął z rąk Apacza piwo w puszce i pociągnął dwa duże łyki dla kurażu.
– Daleko jeszcze? – zapytał zniecierpliwiony.
Mgła zgęstniała. Przed maską samochodu kotłowały się białe tumany, w których ginęło światło reflektorów.
– Za następnym zakrętem – odrzekł uspokajająco Apacz.
Rzeczywiście kilkaset metrów dalej las gwałtownie się kończył. Mgła się przerzedziła, widać było szosę prowadzącą przez pola pod rozgwieżdżonym niebem. Dojechali do skrzyżowania. Droga w lewo prowadziła do Kątów Wrocławskich, a w prawo do oddalonej o półtora kilometra miejscowości, której nazwy nie można było odczytać z zamalowanej sprayem tablicy. Skręcili w prawo i chwilę później Apacz kazał Mateuszowi znowu skręcić w szutrową drogę pełną wybojów i kolein. Po przejechaniu kilkunastu metrów znaleźli się w lesie. W świetle księżyca doskonale widać było białe pnie brzóz, połyskujące zza krzewów porastających gęsto pobocze. Po kolejnych kilkuset metrach las się kończył. Po prawej stronie rozciągały się pola uprawne, a w lewo odchodziła zarośnięta wysoką trawą polna droga prowadząca do cmentarnej bramy.
Apacz wybrał doskonałe miejsce. Pierwsze domostwa znajdowały się kilkaset metrów dalej. Nikt o tej porze nie mógł im przeszkodzić.
Zaparkowali i wysiedli z samochodów. Odwaga nakręcana do tej chwili przez młodzieńczą brawurę i alkohol gdzieś uleciała.
– Co jest? – Apacz spojrzał na kolegów z kpiącym uśmiechem na ustach. – Strach was obleciał?
Związał długie włosy i naciągnął maskę na twarz. Ruszył przed siebie, przecisnął się przez szparę w zardzewiałym ogrodzeniu i znalazł się na cmentarzu. Przez chwilę szarpał bramę, wydając z siebie potępieńcze jęki, jakby był nieboszczykiem desperacko próbującym wydostać się na zewnątrz. Ten pokaz wywołał u reszty mimowolne salwy śmiechu. Apacz, podobnie jak pozostali chłopcy, ubrany był w obcisły czarny kostium, na którym białą fosforyzującą farbą nadrukowano ludzki szkielet. W ciemnościach odznaczały się tylko jasne wzory kości.
– Muszę w krzaki – powiedział nagle Michał Rudnik.
Jagoda Chmielnik prychnęła pogardliwie.
– Kwasu,