Totentanz. Mieczysław Gorzka

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Totentanz - Mieczysław Gorzka страница 6

Автор:
Серия:
Издательство:
Totentanz - Mieczysław Gorzka

Скачать книгу

pedał hamulca, lecz zrezygnował. Radiowóz jechał zbyt szybko. Ulica była jeszcze wilgotna po deszczu i Jacek przestraszył się poślizgu.

      – Co się dzieje? – zapytała zdziwiona Karina, widząc jego nerwowe manewry.

      – Jakiś świr stoi na dachu. – Jacek wskazał kciukiem za siebie.

      Policyjne auto zawróciło na rondzie i wolno ruszyło przeciwległym pasem z powrotem w kierunku wiaduktu nad AOW. Karina i Jacek pochylili głowy, uważnie patrząc na szkielet budowanego przy Granicznej biurowca. Zdążyli przyjrzeć się postaci stojącej na dachu.

      – Samobójca? – mruknęła Karina Buczko.

      Jej partner się roześmiał.

      – Za nisko. Co najwyżej połamałby sobie kulasy. – I wdusił nagle gaz do dechy.

      Przemknęli nad autostradą i zawrócili na następnym rondzie. Kiedy parkowali na podjeździe przy bramie, człowiek wciąż tam był. Oboje wysiedli z samochodu i spoglądali na niego, zadzierając głowy w górę.

      Karina poczuła nagle nieokreślony niepokój. Postać wydała jej się dziwna. Za długie ręce w stosunku do ciała, zgarbiona sylwetka, nienaturalny bezruch. Przez chwilę zastanawiała się, czy jest żywy, czy może ktoś dla kawału postawił tam manekina. Ale postać poruszyła głową. Najpierw patrzyła w kierunku autostrady, potem w drugą stronę. Policjantów chyba nie widziała. Jak Quasimodo – przemknęło Karinie przez głowę i struchlała jeszcze bardziej.

      – Hej, człowieku!

      Wydawało się, że ten na dachu dopiero teraz ich zauważył. Wyraźnie widać było, że drgnął.

      – Hej, złaź stamtąd! – krzyknął znowu starszy aspirant Jacek Felman. Był w swoim żywiole.

      Karina na moment odwróciła wzrok i nagle postać na dachu zniknęła.

      – I tak cię dopadnę, pomyleńcu! – Felman wyszarpnął policyjną pałkę, przecisnął się przez szparę w ogrodzeniu i zniknął w szkielecie budynku.

      – Cholera jasna! – zaklęła Karina.

      Nie wiedziała, co robić. Poszła dwa kroki za Jackiem, ale przystanęła niepewnie. Odwróciła się i spojrzała na otwarte drzwi do radiowozu. Potem znowu przeniosła wzrok na ciemny szkielet budowanego biurowca. Trzy kondygnacje wylane z betonu, podparte jeszcze w wielu miejscach stemplami. Żadnego światła, tylko lampy nad pustą budką strażnika.

      Zapanowała przeraźliwa cisza. Graniczną nie jechał akurat żaden samochód, od autostrady dobiegał szum ciągnących tamtędy pojazdów.

      – Jacek! – krzyknęła Karina.

      Nie odpowiedział. Przez chwilę wydawało jej się, że usłyszała od strony budynku jakiś głuchy łomot, lecz mogło to być złudzenie. W tej samej chwili dwa auta przemknęły za jej plecami. Ich koła wyjątkowo głośno szumiały na mokrym asfalcie. Wydobyła z kabury pistolet i ruszyła tą samą drogą, którą parę minut temu pobiegł Felman – przez szparę w ogrodzeniu, a potem po drewnianych schodkach do środka.

      Wewnątrz było ciemno i cicho. Słyszała wyraźnie, jak chrzęści piasek pod podeszwami butów i jak ten dźwięk odbija się echem od betonowych sufitów. Po kilku krokach zatrzymała się, zgasiła latarkę i poczekała, aż oczy przyzwyczają się do półmroku. Nie było wcale ciemno – lampy na ulicy i przy budce strażnika dawały sporo światła. Uspokoiła oddech i ruszyła dalej z wyciągniętym przed siebie pistoletem.

      Po drugiej stronie budynku natknęła się na drabinę prowadzącą wyżej. Ostrożnie wspięła się na czwarty szczebel, wystawiła głowę nad podłogę i rozejrzała się uważnie. Nie dostrzegła nic podejrzanego, więc weszła na pierwszy poziom. Obeszła wszystkie pomieszczenia. Nikogo. Czuła krople potu spływające po karku. Koszula nieprzyjemnie lepiła się do ciała.

      – Co jest, do cholery? – szepnęła do siebie bezgłośnie.

      Stanęła przy krawędzi piętra i spojrzała w dół. Plac budowy pusty, żadnego ruchu, radiowóz stał tak, jak go zostawiła, z otwartymi drzwiami od strony pasażera. Ani śladu Felmana.

      Na najwyższym poziomie, na którym zauważyli dziwną postać, też nie było nikogo. Co się w takim razie stało? Gdzie zniknął Jacek?

      – Niech cię tylko dorwę, palancie – powiedziała już głośniej.

      Obchodziła dach budynku wzdłuż prowizorycznej bariery z desek, patrząc w dół. Najpierw obejrzała oświetlony plac przed bramą, potem dłuższą część budynku od strony pola i w końcu tę położoną najdalej od ulicy. Tu było najciemniej, ale i tak od razu zobaczyła ciało leżące w trawie.

      – Jacek!

      Felman nie poruszył się ani nie zareagował.

      Prawie zbiegała w dół. Znalazła wyjście na zewnątrz. Zatrzymała się, uspokoiła oddech i wysunęła się z budynku z pistoletem gotowym do strzału. Felman leżał na brzuchu, z rozrzuconymi rękami. Podbiegła do niego i przyłożyła palce do tętnicy szyjnej. Gigantyczna ulga. Serce biło normalnie, oddychał płytko, po uchu i lewym policzku spływała krew z rozbitej głowy.

      Karina sięgnęła po krótkofalówkę i wezwała pomoc.

      Rozdział 2

      Anka Wiśniewska wróciła tego dnia do domu o wiele później, niż obiecała matce. Przecież, do cholery, jest sobota i mam prawo się pobawić dłużej niż zwykle – tłumaczyła sobie w duchu. Nie mogła jednak pozbyć się wyrzutów sumienia.

      Jedenaście lat temu jej ojciec zginął w wypadku samochodowym. To była głupia i niepotrzebna śmierć. Sąsiad kupił samochód i ojciec Anki zszedł z nim na parking przed blok, żeby obejrzeć nabytek. Nawet nie włożył butów – wyszedł w kapciach. Żonie powiedział, że będzie za kwadrans. Nie wracał przez kilka godzin. Dopiero w nocy skontaktowała się z nimi policja. Ojciec Anki pojechał z sąsiadem wypróbować samochód. Za Wrocławiem, w drodze na Trzebnicę, zderzyli się czołowo z tirem i obaj zginęli na miejscu. Od tego czasu matka miała obsesję na punkcie jej punktualnych powrotów do domu. Nawet pięciominutowe spóźnienie wywoływało u niej napady paniki.

      – Spóźniłaś się czterdzieści trzy minuty – powiedziała zachrypniętym głosem, kiedy Fiolka weszła do mieszkania i zdejmowała wolno buty.

      Matka stała w drzwiach do kuchni, blada, z drżącą dolną wargą i papierosem w pożółkłych od tytoniu palcach. Była kiedyś bardzo ładną kobietą. Śmierć męża wszystko zmieniła. Pani Wiśniewska przestała o siebie dbać, spotykać się z ludźmi, unikała sąsiadów. Ostatnio doszło nawet do tego, że trudno było ją przekonać do wyjścia do sklepu po drugiej stronie ulicy. Miała dopiero czterdzieści pięć lat, a wyglądała na sześćdziesiąt.

      – Przestań, mamo, jestem prawie dorosła – rzuciła Anka, mijając ją w drzwiach do kuchni.

      Wypiła z chłopakami dwa piwa i nie chciała, żeby matka poczuła od niej alkohol. Podeszła do okna i otworzyła jedno skrzydło na całą szerokość.

      – Nadymiłaś

Скачать книгу