Totentanz. Mieczysław Gorzka
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Totentanz - Mieczysław Gorzka страница 9
Pojechali autobusem 122 na Kwiską, dalej poszli pieszo, rozmawiając. Anka czuła, że jest inaczej niż zwykle. Oskar ją rozśmieszał, czasem obejmował ramieniem, szeptał do ucha miłe słowa.
Nawet nie wiedziała, kiedy doszli na Białowieską, pod bramę dziesięciopiętrowego bloku oznaczoną numerem 42. Apacz zatrzymał się i znowu ją pocałował.
– Poczekaj tu chwilę. Muszę coś załatwić.
Nacisnął przycisk na domofonie i rzucił jeszcze w jej kierunku:
– Pięć minut!
Fiolka przystanęła w cieniu rzucanym przez wielki blok.
Pięć minut zmieniło się w dziesięć. Anka wpatrywała się w niebo. Właśnie nadlatywał helikopter, po barwach poznała, że to śmigłowiec medyczny. Zapatrzyła się na niego.
Nagle jakiś cień na ułamek sekundy przysłonił światło. Zaraz potem rozległ się huk, kiedy coś spadło na ulicę dwa metry przed nią. Chmura drobinek jakiejś cieczy uderzyła ją w twarz. Anka odruchowo zacisnęła powieki. Po chwili otworzyła oczy i spojrzała na swoje ręce i ubranie. Były czerwone, jakby ktoś pochlapał ją farbą. Rozejrzała się zdezorientowana. W jednej sekundzie poczuła, jak żołądek podchodzi jej do gardła.
Tam leżał człowiek.
A właściwie to, co z niego zostało po upadku z dużej wysokości. Pod leżącym rosła szybko kałuża krwi. Anka jak nieprzytomna popatrzyła jeszcze raz na ręce i ubranie. Jej zszokowany umysł zaczynał z wolna pracować normalnie. Słyszała krzyki i odgłos kroków biegnących w jej kierunku ludzi. Jakiś samochód zatrzymał się z piskiem metr od leżącego.
Przyjrzała się uważniej. Zmasakrowane i zakrwawione ciało zatraciło ludzkie kształty. Wyraźnie jednak dostrzegła długie czarne włosy.
W jednej chwili z nieba trafiła na dno piekła. Zaczęła krzyczeć.
Rozdział 5
Najgorsze były robaki.
Widział wyraźnie, jak przesuwają się pod skórą na przedramionach. Niektóre długie, bladożółte, inne trochę mniejsze, fioletowe i bardzo ruchliwe. Najgorsze jednak były te małe, czarne. Próbowały przegryźć wierzchnią warstwę skóry i wydostać się na zewnątrz. Wtedy skóra się naprężała, wybrzuszała nienaturalnie i wydawało się, że w każdej chwili może pęknąć, a fala wszelkiego robactwa, które rozwijało się w jego martwym ciele, chluśnie na podłogę wraz z resztkami jego zgniłych trzewi.
Ale to jeszcze nie dzisiaj – pomyślał zadowolony. Dzisiaj ten chłopak dał mu siłę i moc do przetrwania jeszcze kilku dni. Będzie mógł utrzymać w równowadze gnijące ciało.
Ilu umierających ludzi błaga Boga o „jeszcze kilka dni”? Zazwyczaj ich prośby trafiają w pustkę. Tymczasem na niego spływała niezwykła łaska. Był już od dawna martwy, a ciągle udawało mu się opóźnić rozpad ciała i kompletną dezintegrację.
Usiadł przy starym biurku z wypaczonym przez wilgoć blatem i włączył komputer. Podczas gdy ładował się system operacyjny, obejrzał swoje przedramiona i obmacał dokładnie brzuch. Wciskał palcami wszystkie wypukłości, na które natrafił. Nie, to nie był jeszcze czas czarnych robaków.
Zanim położył palce na klawiaturze komputera, stwierdził, że smród jego gnijącego ciała będzie go rozpraszał. Sięgnął do szuflady biurka, gdzie zgromadził spory zapas dezodorantów, i spryskał się obficie jednym z nich. Poczuł się lepiej.
Zaczął pisać.
Śmiercior nie zmienia zdania
Na kogo wypadnie, na tego bęc! Raz, dwa, trzy, umierasz ty!
Śmiercior stał na dachu bloku, patrząc na miasto. Był zafascynowany. Życie miasta gnało na złamanie karku do kresu czasu, tam gdzie rzeczywistość spada na krawędź świata. A nad tym wszystkim unosił się pył. Szary pył czasu, który później opadał na dachy domów, na korony drzew, na chodniki i ulice, na ludzi spieszących donikąd, na skrzypiące tramwaje, na sunące w obłędnym ciągu samochody. Pył istnienia, pył śmierci, pył zatracenia.
Śmiercior wiedział, że wszystko kiedyś zgnije, przykryte pyłem, zmienione w proch. Chciał to zobaczyć. Wiedział, że to kiedyś zobaczy. Był cierpliwy.
Drgnął na odgłos kroków z tyłu. Chłopak śmierdział strachem, a na jego twarzy gościła niepewność. Śmiercior łaskawie pozwolił mu mówić.
– To się musi skończyć. Nie może być już żadnych losowań. Przestań wysyłać te pierdolone rymowanki do moich przyjaciół. Przecież się umawialiśmy, że to koniec.
Nic nie zatrzyma Koła Fortuny, kiedy ktoś nim zakręci. Nie ma na ziemi takiej mocy, która byłaby w stanie zmienić los, dopomóc szczęściu, sprowadzić zgubę.
– Śmiercior z nikim się nie umawiał. Koło Fortuny się kręci.
– Jak to? Sam mówiłeś…
– Śmiercior nigdy nie zmienia zdania. Muszę zabić robaki, które mnie zżerają od środka. Podaruj mi swoje życie.
Chłopak cofnął się o krok. Był przerażony, kiedy Śmiercior pokazał mu swoje prawdziwe oblicze. Cuchnął przerażeniem. Ale nie było już odwrotu.
– O czym ty mówisz?
– Świat jest brudny i zły, choćbyś nie chciał, wygrywasz ty!
– Co?
– Taką wiadomość wczoraj dostałeś, prawda? Śmiercior nie zmienia zdania i musi czynić swoją powinność.
Kiedy chłopak upadał, Śmiercior pomyślał, że to, co robi, jest dobre i miłosierne.
Świat pewnie by chciał, żeby zniknął na wieki. Śmiercior jednak wiedział, że niedługo powróci.
Zapisał swoje dzieło, po czym odszukał w Internecie właściwą stronę i opublikował opowiadanie.
Odetchnął z ulgą. Robaki w jego ciele zadrżały i nagle przestały się ruszać.
Rozdział 6
Stara drukarka atramentowa HP zazgrzytała, wciągając kartkę papieru. Głowica z tuszem przesuwała się po prowadnicy, cierpliwie drukując linijkę po linijce. Poszedł do kuchni i nalał sobie kawy z ekspresu. Gdy wrócił, na drukarce czekały już na niego dwie zadrukowane kartki. Zaczął czytać w skupieniu.
Śmiercior na dworcu kolejowym
Ding-dong!
Śmierciora fascynowały dworce kolejowe. Zarówno te małe, położone gdzieś przy bocznych trasach żelaznej kolei, na zadupiu, w zabitych dechami dziurach bez nazwy, jak i te ogromne w wielkich miastach, gdzie przewalały się tłumy ludzi.
Ding-dong!