Totentanz. Mieczysław Gorzka
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Totentanz - Mieczysław Gorzka страница 12
– Nigdy mi się ten pomysł z Kołem Fortuny nie podobał – mruknął. – Tylko jak zwykle uległem Apaczowi. Poza tym zakrzyczeliście mnie.
Na chwilę zamilkł, a potem wreszcie wypowiedział to na głos:
– Posłuchaj… Jeśli ktoś zrzucił Apacza z tego dachu, to znaczy, że ja będę następny? Dostałem przecież ten cholerny wierszyk.
– Jezu, niemożliwe. – Pokręciła głową. – Myślisz, że ktoś Oskara zamordował i teraz… twoja kolej? To jakiś nonsens! – wykrzyknęła. – Nie, to nie może być prawda. Ktoś sobie z nas po prostu robi debilne żarty.
– Ale kto? Po co? – przerwał jej Tymon.
– Chyba nikt z naszej paczki – rzuciła niepewnie.
Tymon jak gdyby się skurczył. Spojrzał jej ze strachem w oczy.
– Fiolka, co ja mam robić? Boję się.
Anka Wiśniewska miała zupełną pustkę w głowie.
– Musimy to zgłosić na policję – wypaliła po chwili.
– Zwariowałaś? Stary mnie zabije, kiedy się dowie, że bez jego wiedzy poszedłem do psiarni.
– To ja pójdę – rzuciła.
– Nie ma mowy. Co za różnica, kto pójdzie?
– W takim razie powiedz o wszystkim ojcu.
Tymon się zawahał. Wszyscy w ich paczce wiedzieli, że miał fatalne relacje ze swoim ojcem, prawnikiem. Kiedyś Mateusz powiedział jej w tajemnicy, że Tymon boi się swojego starego.
– Musisz mu powiedzieć – nalegała. – Mogę pójść z tobą.
– Przestań, Fiolka! Tylko byś zaszkodziła.
Chwyciła go mocno za ramię.
– Jeśli mu nie powiesz, jutro idę na policję.
– Powiem.
Uścisnęli się na pożegnanie.
– Uważaj na siebie – szepnęła mu do ucha.
Uśmiechnął się blado i poszedł ścieżką między blokami w kierunku domków jednorodzinnych na Świnoujskiej. Anka odprowadzała go wzrokiem, dopóki nie zniknął za zakrętem.
Bała się. Strasznie się bała.
Rozdział 9
Bożena Wysocka próbowała oglądać wiadomości na TVN24, ale tylko patrzyła w ekran na zmieniające się obrazy. Jej myśli krążyły zupełnie gdzie indziej. Coraz częściej wracały do tamtej nocy, kiedy wycelowała pistolet w głowę śpiącego męża i nacisnęła spust. Wyobrażała sobie, co by się stało, gdyby pistolet był odbezpieczony. Huk. Krwawa wyrwa w skroni i szybko powiększająca się plama krwi na poduszce. Prokurator Wysocki umarłby we śnie. Może śnił o swojej policjantce. Może śniło mu się, że pieprzą się jak króliki w tanim hostelu z pokojami na godziny. Uśmiechnęła się na tę myśl i znowu poczuła, jak w podbrzuszu robi jej się ciepło i przyjemnie. Ciekawe, co powiedziałaby ta suka policjantka. „Prokurator Wysocki zginął we własnym łóżku od strzału w głowę. Policja podejrzewa porachunki w świecie przestępczym” – taki mógłby być napis na pasku w TVN24.
– Kochanie, muszę wyjść na godzinkę. – Głos męża dobiegł ją z daleka.
Ocknęła się gwałtownie z rozmyślań. Mąż usiadł przy niej, objął ją ramieniem i pocałował w policzek.
– Wyglądasz jakoś dziwnie – zaniepokoił się. – Źle się czujesz?
W życiu się, kurwa, tak dobrze nie czułam – chciała powiedzieć mu w twarz, ale tylko uśmiechnęła się blado.
– Ostatnio jestem jakaś osłabiona – odpowiedziała. – Chyba za dużo siedzę w domu.
– Może umów się z koleżankami gdzieś na mieście – zaproponował. – Słyszałem, że Agata Słowak i Jolka, narzeczona prokuratora Romańskiego, co chwilę wychodzą na piwo. Nie dzwoniły do ciebie?
– Dzwoniły, odmówiłam. Ale masz rację – dodała zaraz. – Następnym razem się z nimi wybiorę. Dobrze mi to zrobi.
– Bardzo mądra decyzja – pochwalił ją. – Nie można się ciągle zajmować domem. Jest jeszcze inny świat.
Świat dziwek i takich skurwieli jak ty, zdradzających żony – pomyślała.
Wysocki cmoknął ją jeszcze raz i wyszedł z domu.
Samochód stał na podjeździe. Wysocki wsiadł do nagrzanego wnętrza, uruchomił silnik, poczekał, aż brama się automatycznie otworzy, i wyjechał na drogę. Do parku Brochowskiego dojechał w trzy minuty. Zaparkował na skrzyżowaniu Wiaduktowej i Konduktorskiej, obok boiska piłkarskiego, i zgasił silnik. Był kilka minut spóźniony, ale nawet go to cieszyło. Niech tamten trochę poczeka, niech wie, kto tu rozdaje karty. Przeszedł na drugą stronę ulicy i wreszcie znalazł się na miejscu spotkania. Żar lejący się z nieba był nie do wytrzymania.
Zielony labirynt powstał w ramach projektu rewitalizacji parku na Brochowie w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, na tyłach hotelu Brochów. Tworzące labirynt graby miały około dwóch metrów wysokości i śmiałkowie zapuszczający się do środka musieli się nieźle nachodzić, zanim udało im się znaleźć wyjście. Wysocki przeżył taką przygodę na własnej skórze, kiedy córki zaciągnęły go tu na spacer. Weszli razem, ale potem dziewczynki uciekły, zostawiając go samego. Trafienie do wyjścia zajęło mu dobre kilka minut. Na szczęście zasada skręcania tylko w prawo świetnie się tu sprawdziła. Córki śmiały się z tego dowcipu kilka miesięcy.
Mężczyzna już czekał. Miał koło pięćdziesiątki, ale ubierał się na sportowo, żeby wyglądać młodziej. Starannie przystrzyżone włosy zafarbował na czarno, może by ukryć siwiznę. Wąsy i hiszpańska bródka dopełniały całości. Pewnie dlatego tak podobał się kobietom. Według policyjnej kartoteki, którą Wysocki dokładnie przestudiował przed spotkaniem, facet dawno temu się rozwiódł, miał dziecko z kobietą, którą też już zdążył zostawić, a potem był w jeszcze kilku nieformalnych związkach.
Stanęli naprzeciw siebie.
Wysocki wyciągnął otwartą dłoń i powiedział krótko:
– Telefon.
Jednym takim gestem zyskał przewagę psychologiczną i wiedział, że nie straci jej do końca rozmowy.
– Wyłącz telefon.
Facet posłusznie wyłączył swój smartfon.
– Pokaż, co masz w kieszeniach.
Mężczyzna wyjął dokumenty, kluczyki od auta i papierosy.
– Rozepnij