Totentanz. Mieczysław Gorzka
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Totentanz - Mieczysław Gorzka страница 32
I znowu chwila zawahania. Co robić? Odetchnął głęboko.
Olśnienie. W dłoni Parola widział jego służbowego walthera P99. Wrócił do pokoju, wyszarpnął pistolet z bezwładnej dłoni i rzucił się w pogoń. Na schodach sprawdził magazynek. Dziesięć pocisków.
Na dole przy wybitej szybie zebrało się kilku mieszkańców. Roztrącił ich, omal nie przewracając starszej kobiety, która wydała z siebie okrzyk przestrachu. Zatrzymał się przed blokiem i rozejrzał gorączkowo.
W tym miejscu ulica Drzewieckiego rozchodziła się na dwie jednokierunkowe jezdnie, oddzielone szerokim pasem zieleni. Po lewej pięła się pod górkę na mały mostek nad parkingiem i dalej prowadziła do ulicy Bystrzyckiej. Po prawej, po około dwustu metrach, znowu łączyła się w dwukierunkową jezdnię, którą można było dojechać do Lotniczej. Zapadła już ciemność, ale rozświetlały ją uliczne latarnie.
Marcin zobaczył, jak kilkadziesiąt metrów od niego ubrana na czarno postać wsiada do czerwonego mercedesa. Ruszył sprintem w tamtą stronę.
– Stój, policja! – wrzasnął i oddał strzał ostrzegawczy w powietrze.
Mercedes wyrwał do przodu z piskiem opon. Kierowca skierował auto wprost na niego. Zakrzewski przebiegł przez jezdnię, stanął na środku pasa zieleni, złożył się do strzału i dwa razy pociągnął za spust. Pierwszym strzałem miał szansę trafić w kierowcę, ale mercedes akurat podskoczył do góry, kiedy przednie koła napotkały wysoki krawężnik przy pasie zieleni. Przy drugim strzale zabrakło mu czasu, żeby przymierzyć. Maska czerwonego samochodu jadącego po trawniku wprost na niego była coraz bliżej.
W ostatnim momencie uskoczył. Mignęła mu twarz kierowcy. Takiej twarzy się nie zapomina – przeleciała mu przez głowę idiotyczna myśl. Ruszył biegiem za mercedesem, ale po kilkunastu krokach zatrzymał się, uklęknął i złożył się do strzału. Wstrzymał oddech, uspokoił drżenie ręki i trzy razy pewnie nacisnął spust. Mercedesem rzuciło w lewo, wjechał na przeciwległy pas ruchu wprost na białego dostawczego busa. Obaj kierowcy próbowali odbić, ale udało im się tylko uniknąć czołowego zderzenia. Samochody otarły się bokami. Uderzenie było jednak na tyle silne, że kierowca busa stracił panowanie nad kierownicą, wjechał na chodnik i zatrzymał się z hukiem na ulicznej latarni, która skrzywiła się niebezpiecznie. Z góry spadł klosz lampy i roztrzaskał się na krawędzi jezdni.
Przez moment wydawało się, że mercedes po zderzeniu z większym autem zdoła utrzymać się na drodze. Zakołysał się tylko i przez kilkanaście metrów jechał prosto. Ale brak tylnej opony uniemożliwił dalszą jazdę. Samochód wpadł w boczny poślizg, uderzył w barierę ochronną, przebił ją i spadł w dół na znajdujący się trzy metry niżej parking.
Zapanowała dziwna cisza. Marcin biegł w kierunku rozbitego mercedesa, przecinając jezdnię. Pół minuty później był na miejscu. Auto leżało na boku od strony pasażera, przednia szyba wypadła, spod podniesionej maski unosiły się kłęby pary. Marcin ostrożnie zbliżył się z pistoletem gotowym do strzału, ale od razu zauważył, że w środku nikogo nie ma. Rozejrzał się. Czarna sylwetka oddalała się w kierunku ulicy Bystrzyckiej.
– Kurwa mać! – krzyknął i ruszył w pościg.
Po kilkudziesięciu metrach zaczęło mu brakować oddechu, zmuszone do nagłego wysiłku mięśnie nóg paliły żywym ogniem. Dystans między nim a uciekającym cały czas się powiększał. Zrozumiał, że nie ma szans, i zaczął kląć w myślach swoje lenistwo. Ostatnie dwa tygodnie spędził w fotelu z butelką piwa w dłoni.
Trotuary były rozgrzane po tygodniach upałów, powietrze wilgotne jak w tropikach. Zaczął się pocić.
Nagle coś się zmieniło. Czarna sylwetka zaczęła się gwałtownie przybliżać. Zrozumiał, co się dzieje, kiedy tuż przed nim o płytę chodnika zrykoszetował pocisk. Tamten miał tłumik, z takiej odległości nie było słychać wystrzału. Marcin rzucił się w bok. Poczuł gorący podmuch kolejnej kuli, która przemknęła milimetry od jego lewego ucha. Z wyciągniętymi do przodu rękami padł na trawnik i dwa razy pociągnął za spust. Mężczyzna w czerni znowu zaczął uciekać. Marcin zerwał się i rzucił się w pogoń.
Słabł z każdym krokiem, jednak odległość między nimi ani nie rosła, ani nie malała. Pewnie tamten też odczuwał braki kondycyjne.
Za ostatnim blokiem przed Bystrzycką uciekający skręcił w lewo i ruszył wąską drogą obok budynku, lawirując między zaparkowanymi autami. Po stu metrach dobiegli do skrzyżowania Hynka i Balonowej, przebiegli na drugą stronę na parking pod Lidlem i dalej.
Po drugiej stronie Bystrzyckiej były tory kolejowe, a za nimi ogródki działkowe. Marcin zaklął. W ciemnościach, w labiryncie ścieżek między ogrodami, na pewno nie będzie miał szans na doścignięcie napastnika.
Dzieliło ich teraz kilkanaście metrów. Kiedy Marcin wbiegał na tory, przeciwnik przeskakiwał akurat ogrodzenie działek. Na oświetlonych torach Zakrzewski stanowił doskonały cel, ale zacisnął tylko zęby i biegł dalej. Nic się nie stało. Przeskoczył siatkę w tym samym miejscu i usłyszał zbliżające się wycie syren. Trzymaj się, Parol – pomyślał. To jeszcze nie jest twój czas.
Po drugiej stronie zatrzymał się na chwilę. Znalazł się w zupełnie innym świecie. Wszystkie dźwięki dochodziły tutaj stłumione przez rosnące dookoła drzewa i krzewy. Ciemności nie rozpraszało żadne światło, ale Marcin wiedział, że wzrok zaraz się przyzwyczai.
Ruszył do przodu ze świadomością, że pościg prawdopodobnie się zakończył. Morderca pewnie jest już po drugiej stronie, na Chociebuskiej albo Nowodworskiej. Marcin miał nadzieję, że wypatrzy go policyjny patrol. Pewnie wszystkie wozy z całego miasta już tu ściągają na sygnale.
Mimo to Zakrzewski zrobił kilka kroków. Podeptał jakieś grządki, zaplątał się w krzaki malin i podrapał sobie nogi kolcami, minął altankę i przeskoczył niski płotek. Jedna ze sztachet załamała się z trzaskiem, więc zamarł na chwilę w bezruchu. Kiedy kilka metrów dalej przechodził obok wielkiego krzewu róży, zrozumiał, że popełnił kardynalny błąd.
Poczuł silne szturchnięcie lufą w tył głowy.
– Rzuć broń. – Głos tuż przy jego uchu brzmiał beznamiętnie i zimno.
Zakrzewski wypuścił pistolet z dłoni i usłyszał, jak broń miękko ląduje w trawie. „Cholerny, twardogłowy Zakrzewski” – usłyszał w myślach głos Pauliny Czerny. Miała co do niego rację. Przez głupi upór jego życie skończy się tu i teraz. Marcin czuł zimne dreszcze pełzające po karku i schodzące na plecy. Jakby ktoś, kto za nim stał, promieniował mrozem. Już otwierał usta, żeby coś powiedzieć, ale kolejne uderzenie w tył głowy zatrzymało słowa w gardle. Pośród chłodu na karku poczuł nagle ciepły strumień. Krew.
– Kim ty jesteś, gliniarzu? – W głosie dało się wyczuć nutę zaciekawienia. – Nie spotkałem cię dotąd. Zaimponowała mi twoja odwaga i determinacja. Dlatego pozwoliłem się