Totentanz. Mieczysław Gorzka
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Totentanz - Mieczysław Gorzka страница 37
– Nie.
– To proszę nie tracić czasu, komisarzu. Koledze pan nie pomoże, więc lepiej niech pan idzie szukać tego skurwysyna, który mu to zrobił.
*
Marcin uparł się, że zanim wyjdą ze szpitala, przed drzwiami sali, w której leży Parol, ma się pojawić policyjna ochrona. Ciężko było kogoś zorganizować o tak wczesnej porze, więc na początek na szpitalnym korytarzu zasiadł ściągnięty naprędce patrol.
Paulina podwiozła Marcina na Bajana od strony ulicy Bystrzyckiej. Zakrzewski musiał pokonać dwieście metrów, zanim doszedł do pierwszych policyjnych taśm zagradzających chodnik wzdłuż mostka, poniżej którego leżał rozbity czerwony mercedes 4matic. Policjant stojący za taśmami skinął tylko Zakrzewskiemu głową i przepuścił go dalej. Marcin zatrzymał się i spojrzał z góry na rozbite auto. Dwóch techników w białych skafandrach zbierało ślady z wnętrza samochodu. Wyglądali jak kosmonauci naprawiający Międzynarodową Stację Kosmiczną.
Poszedł dalej. Biały samochód transportowy marki Peugeot też stał w tym samym miejscu. Skrzywiona uliczna lampa rozbiła przednią szybę i wgniotła przód od strony pasażera.
Zbliżył się do bramy numer 32.
Tutaj sytuacja była bardziej dynamiczna. Pojawiły się ekipy trzech stacji telewizyjnych, a tłum gapiów kręcił się tuż obok policyjnych barierek, za którymi sześciu policjantów pilnowało, żeby nikt nie próbował przedostać się do środka. Kiedy Marcin był już blisko, poznała go reporterka TVN24. Kamery skierowały się w jego stronę.
– Złoży pan krótkie oświadczenie dla Faktów?
Szybko dołączyło do niej jeszcze dwóch reporterów.
– Czy to prawda, że zastrzelony został policjant?
– Czy to była egzekucja?
– Czy uczestniczył pan w nocnym pościgu za mordercą?
– Panie komisarzu! Chociaż dwa słowa!
– Bez komentarza! – rzucił i z pomocą dwóch mundurowych przepchnął się przez tłumek. Wolno poszedł schodami w górę. Dopiero teraz poczuł, jak bardzo jest znużony.
Przed otwartymi drzwiami do mieszkania Szawczaka kręcili się policjanci z kryminalnej i technicy. Szef techników, Robert Rajcza, stał na szczycie schodów i palił papierosa. Wciąż był ubrany w biały kombinezon, ale ściągnął już rękawiczki, kaptur i maskę. Z ponurą miną skinął głową nadchodzącemu Marcinowi.
– Co z Parolem?
– Jest po operacji. Walczy.
Rajcza popatrzył na niego ze zrozumieniem.
– Mogę tam zajrzeć?
Technik poszedł pierwszy. Zatrzymał się w korytarzyku.
– Tu leży twój kask. Możesz go już zabrać. – Wskazał poobcierany motocyklowy kask ozdobiony namalowaną trupią czaszką z zardzewiałym gwoździem wbitym w czerep. Był tylko jeden taki kask w mieście, a może i w całym kraju.
Marcin bez słowa podniósł kask z podłogi. Rajcza poprowadził go dalej.
– Była niezła jatka – odezwał się. – Wyciągnęliśmy kilka kul ze ścian i z mebli. W przedpokoju leżała matka Parola. Dostała dwa razy w pierś z bardzo bliskiej odległości.
Marcin patrzył jednak na wielką plamę krwi na dywanie.
– Z tego, co wiem, Parol miał postrzał w tył głowy – powiedział.
– To był cholerny rykoszet – wyjaśnił technik i wskazał palcem na kaloryfer pod oknem. – Pocisk tak pechowo zrykoszetował, że trafił Parola z tyłu. Mam nadzieję, że po odbiciu stracił trochę energii i wyrządził mniej szkód niż przy bezpośrednim uderzeniu w czaszkę. Balistyka będzie miała co robić.
Marcin przypomniał sobie słowa chirurga. Mniejsze szkody? Mogły być większe? Pewnie tak. Z konsekwencją śmierci na miejscu.
Kwadrans później wyszedł na korytarz z kaskiem założonym na zgięte ramię. Rajcza stał w tym samym miejscu co poprzednio, paląc papierosa. Marcin stanął obok i sięgnął do wyciągniętej w jego stronę paczki cameli.
Rozdział 23
Telefon leżący na nocnym stoliku zasygnalizował nadejście wiadomości tekstowej. Karina Buczko sięgnęła po omacku po aparat i spojrzała na wyświetlacz, przecierając drugą ręką oczy. „Mogę zabrać swoje rzeczy?” Krótkie pytanie z numeru, który znała na pamięć, choć kontakt wykasowała już ze swojej książki telefonicznej.
– Wal się! – warknęła, odłożyła telefon i odwróciła się na drugi bok.
Fatalnie znosiła rozstanie. Nigdy by nie przypuszczała, że będzie aż tak źle. Szerokie łóżko stało się za wielkie dla jednej osoby. Nie potrafiła się w nim odnaleźć.
Nie sądziła, że jej związek zakończy się taką katastrofą. I to przez inną kobietę! Sześć lat wspólnego życia poszło się pieprzyć z dziwkami na mieście. A teraz okazuje się, że z mieszkania Kariny trzeba odebrać swoje rzeczy. Nie da się żyć samą miłością. Trzeba też w coś się ubierać, czymś wycierać po wyjściu spod prysznica, czesać włosy i myć zęby.
– Wal się – powtórzyła ciszej z twarzą w poduszce, ale wiedziała, że już nie zaśnie.
Oczywiście odda te rzeczy. Już nawet większość spakowała. Ale odda je na swoich zasadach, kiedy uzna, że nadszedł właściwy moment.
Zwlekła się z łóżka, przez chwilę bezskutecznie starała się ogarnąć potargane włosy, wreszcie zrezygnowała. Spojrzała na zegarek i jęknęła. Piętnaście po jedenastej. Idąc do łazienki, pomyślała, że w jej stanie ducha urlop nie był najlepszym pomysłem. Mogła zostać w pracy. Przynajmniej coś by się działo i nie wspominałaby bez przerwy minionych lepszych dni.
Mieszkanie na czwartym piętrze kamienicy przy ulicy Roosevelta odziedziczyła po babci ze strony ojca. Nie bardzo ją nawet pamiętała. Babcia była niezłą imprezowiczką. Bardziej od rodziny i wnuków interesowały ją dansingi i wyjazdy do sanatoriów. Tak przynajmniej powtarzał Karinie ojciec.
Pewnego dnia babcia weszła na krzesło, żeby powiesić firanki, zakręciło jej się w głowie, spadła i skręciła kark. Po tygodniu znalazła ją sąsiadka. Wtedy okazało się, że w testamencie babcia zapisała mieszkanie Karinie.
Właściwie miało same wady. Mały pokój, mała sypialnia, krótki korytarzyk, ciasna kuchnia z oknem wychodzącym na korytarz i wspólna toaleta na półpiętrze. Karina przypuszczała, że po wojnie jeden wielki apartament położony na czwartym piętrze dziewiętnastowiecznej kamienicy podzielono na cztery mieszkania, żeby wcisnąć jak najwięcej ludzi. Wzięła małą pożyczkę w banku i zrobiła sobie