DZIEŃ ROZRACHUNKU. John Grisham
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу DZIEŃ ROZRACHUNKU - John Grisham страница 26
– Dobrze, zobaczę, co mogę zrobić – mruknął w końcu.
Możesz nam po prostu wypisać cholerny czek, chciał powiedzieć John, ale nie zrobił tego. Problem został poruszony i Pete raczej o nim nie zapomni.
Russell podniósł ze stolika jakieś dokumenty.
– Chcielibyśmy, żebyś rzucił okiem na te papiery, Pete. To są wstępne wnioski procesowe i zanim je złożymy, musisz je przeczytać i podpisać.
Banning wziął je i szybko przekartkował.
– Jest tu sporo rzeczy – stwierdził. – Może powiecie mi w skrócie, o co chodzi, najlepiej językiem zrozumiałym dla laika?
John uśmiechnął się, pokiwał głową i przejął pałeczkę od brata.
– Jasne, Pete. W pierwszym wniosku prosimy sąd, żeby zmienił miejsce procesu, przeniósł go gdzie indziej, jak najdalej stąd. Uznaliśmy, że opinia publiczna zwróciła się w większości przeciwko tobie i trudno będzie znaleźć sprzyjających ci przysięgłych.
– Gdzie chcecie przenieść proces?
– Prawo mówi, że sędzia podejmuje tu decyzję według własnego uznania. Znając sędziego Oswalta, myślę, że będzie chciał prowadzić ten proces, a jednocześnie nie ma ochoty podróżować zbyt daleko. Jeśli więc zaakceptuje nasz wniosek, co swoją drogą wcale nie jest takie pewne, przeniesie proces do jakiejś innej miejscowości w obrębie tego dystryktu sądowego. Wniesiemy sprzeciw, ale szczerze mówiąc, wszędzie byłoby lepiej niż tutaj.
– Dlaczego tak uważacie?
– Bo Dexter Bell był popularnym kaznodzieją z dużą parafią i w tym hrabstwie mamy osiem innych kościołów metodystów. Jeśli chodzi o liczebność, metodyści ustępują tu tylko baptystom, co stanowi kolejny problem. Baptyści i metodyści są jak bliscy kuzyni, Pete, i w różnych trudnych sprawach często idą ręka w rękę. W polityce, prohibicji, radach szkolnych. Można się zawsze spodziewać, że te dwa klany będą maszerować razem.
– Wiem o tym. Ale ja też jestem metodystą.
– Zgoda, i są osoby, które cię wspierają, starzy przyjaciele i tak dalej. Ale większość ludzi ma cię za bezwzględnego mordercę. Nie wiem, czy zdajesz sobie z tego sprawę. Mieszkańcy tego hrabstwa uważają Pete’a Banninga za bohatera wojennego, który z sobie tylko znanych powodów wszedł do kościoła i zamordował bezbronnego pastora.
– Nie masz tu najmniejszych szans, Pete – dodał Russell, by to podkreślić.
Banning wzruszył ramionami, jakby już się z tym pogodził. Zrobił to, co musiał, i miał gdzieś konsekwencje. Zaciągnął się głęboko papierosem; w pokoju unosiły się już kłęby dymu.
– Dlaczego sądzicie, że w innym hrabstwie będzie inaczej?
– Znasz pastorów w kościołach metodystów w hrabstwach Polk, Tyler albo Milburn? – zapytał John. – Oczywiście, że nie. Te hrabstwa leżą tuż obok, a mimo to znamy bardzo niewielu ludzi, którzy tam mieszkają. I odwrotnie, oni nie będą znali osobiście ani ciebie, ani Dextera Bella.
– Staramy się uniknąć osobistego zaangażowania, Pete – wtrącił Russell. – Rzecz jasna wiele osób czyta tam gazety, ale nigdy nie poznały osobiście ani ciebie, ani Dextera Bella. Skoro was nie znają, mamy większe szanse powściągnąć emocje i zasiać trochę wątpliwości.
– Wątpliwości? – rzucił Pete, lekko zaskoczony. – Opowiedzcie mi o tych wątpliwościach.
– Zaraz do tego dojdziemy – odparł John. – Zgadzasz się, że powinniśmy złożyć wniosek o zmianę miejsca procesu?
– Nie. Jeśli muszę stanąć przed sądem, chcę, żeby proces odbył się właśnie tutaj.
– Och, na pewno będziesz musiał przed nim stanąć, Pete. Jedynym sposobem uniknięcia procesu jest przyznanie się do winy.
– Chcesz, żebym się przyznał?
– Nie.
– To dobrze, bo się do niej nie przyznaję. I nie poproszę o zmianę miejsca procesu. To jest mój dom, zawsze nim był, i jeśli mieszkańcy hrabstwa Ford chcą mnie skazać, niech to się stanie w tym sądzie po drugiej stronie ulicy.
John i Russell wymienili sfrustrowane spojrzenia. Pete odłożył papiery na stolik, nie przeczytawszy ani słowa. Zapalił kolejnego papierosa, założył swobodnie nogę na nogę i spojrzał na Johna, jakby miał mnóstwo czasu i chciał zapytać: „Co dalej?”.
John podniósł swój elaborat i rzucił go z rozmachem na stolik.
– To miesiąc naszej wytężonej prawniczej pracy, który właśnie poszedł na marne – oznajmił.
– I rozumiem, że mam za to wszystko zapłacić – odparł Pete. – Gdybyście mnie wcześniej zapytali, oszczędzilibyście sobie tej roboty. Nic dziwnego, że tak wysoko się cenicie.
John zagotował się w środku, Russell zawrzał, a Pete wypuścił z ust obłoczek dymu.
– Słuchajcie, chłopcy, nie mam nic przeciwko opłatom za obsługę prawną – podjął. – Zwłaszcza że jestem w takich opałach. Ale czy to musi być aż pięć tysięcy? Tak, uprawiam te swoje czterysta hektarów, co oznacza, że przez osiem miesięcy haruje na polu trzydziestu robotników, i jeżeli dopisuje mi szczęście, sprzyja pogoda, ceny nie spadają, nawożenie daje efekty, kwieciak bawełniany trzyma się z daleka i jest wystarczająco dużo zbieraczy, to co trzy albo cztery lata uzyskuję obfite zbiory i po odliczeniu wszystkich kosztów zarabiam może dwadzieścia tysięcy. Z czego połowa trafia do Florry. Mnie zostaje dziesięć. A wy chcecie zabrać połowę tego?
– Twoje wyliczenia są zaniżone – stwierdził bez wahania John. Jego rodzina zbierała więcej bawełny niż Banningowie. – Nasz kuzyn miał w tym roku bardzo dobre zbiory, podobnie jak ty.
– Jeśli kwestionujesz wysokość naszego honorarium – powiedział Russell – to możesz się zwrócić do kogoś innego. Staramy się po prostu zrobić wszystko, żeby ci pomóc.
– Dajcie spokój, chłopcy – rzucił Pete. – Zawsze dbaliście o mnie i moją rodzinę. Nie kwestionuję sumy, której ode mnie żądacie, ale pewnie trochę potrwa, zanim ją zgromadzę.
Zarówno John, jak i Russell podejrzewali, że Pete mógłby im bez trudu wypisać czek, ale był plantatorem i jak wszyscy plantatorzy miał węża w kieszeni. Przy tym głęboko mu współczuli, bo było jasne, że nigdy już nie będzie uprawiał ziemi i albo umrze wkrótce na krześle elektrycznym, albo o wiele później w jakimś okropnym więziennym szpitalu. Jego przyszłość malowała się w czarnych barwach i nie mogli go winić, że próbuje zaoszczędzić trochę grosza.
Do drzwi zapukała sekretarka i weszła z eleganckim kawowym serwisem. Nalała im kawy do porcelanowych filiżanek i zapytała, kto życzy sobie śmietanki lub cukru. Pete starannie zamieszał