Diuna. Frank Herbert
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Diuna - Frank Herbert страница 33
– Fremenów przede wszystkim – zgodził się Hawat.
– Nasze panowanie nad Kaladanem – mówił Leto – opierało się na potędze morskiej i powietrznej. Tu musimy zbudować coś, co pozwolę sobie nazwać potęgą pustynną. Może ona obejmować siły powietrzne, ale niewykluczone, że nie musi. Zwracam uwagę na brak tarcz w ornitopterach. – Pokręcił głową. – Harkonnenowie werbowali część swego kluczowego personelu poza planetą. My nie odważymy się na to. Każda przybywająca grupa miałaby swoich prowokatorów.
– A więc będziemy się musieli zadowolić o wiele mniejszym zyskiem i skromniejszymi zbiorami – powiedział Hawat. – Nasza produkcja w pierwszych dwóch sezonach będzie niższa o jedną trzecią od średniej Harkonnenów.
– Zatem mamy dokładnie to – rzekł książę – czego się spodziewaliśmy. Musimy szybko zbliżyć się do Fremenów. Chciałbym dysponować pięcioma pełnymi batalionami wojsk fremeńskich przed najbliższym bilansem KHOAM.
– To niewiele czasu, wasza wysokość – stwierdził Hawat.
– Dobrze wiesz, że mamy niewiele czasu. Oni się tu pojawią przy najbliższej okazji, wraz z sardaukarami w harkonneńskich mundurach. Ilu ich, twoim zdaniem, zostanie wyekspediowanych, Thufirze?
– Wszystkiego cztery do pięciu batalionów, wasza wysokość. Nie więcej przy opłatach, jakie Gildia pobiera za przewóz wojska.
– Zatem pięć batalionów Fremenów plus nasze siły powinno wystarczyć. Urządźmy przed Zgromadzeniem Landsraadu defiladę kilku pojmanych sardaukarów, a sprawy będą się miały zupełnie inaczej, bez względu na zyski.
– Dołożymy wszelkich starań, wasza wysokość.
Paul obrzucił ojca spojrzeniem i zatrzymał wzrok na Hawacie. Nagle zdał sobie sprawę z sędziwego wieku mentata, uprzytomnił sobie, że ten stary mężczyzna służy Atrydom od trzech pokoleń. „Jest taki stary…” – stwierdził. Widać to było w łzawym blasku piwnych oczu, w pomarszczonych i ogorzałych od egzotycznych klimatów policzkach, w opadającym łuku ramion, w cienkiej kresce ust zabarwionych na kolor żurawiny sokiem safo.
„Tak wiele zależy od jednego starego człowieka” – pomyślał Paul.
– Jesteśmy obecnie w stanie wojny asasynów – powiedział książę – ale nie osiągnęła ona jeszcze zenitu. Thufirze, jak wygląda tutejsza organizacja Harkonnenów?
– Wyeliminowaliśmy dwustu pięćdziesięciu dziewięciu ich prowodyrów, mój panie. Pozostały nie więcej niż trzy komórki Harkonnenów, w sumie może ze stu ludzi.
– Ci wyeliminowani przez ciebie słudzy Harkonnenów – zapytał książę – należeli do klasy posiadaczy?
– Większość była dobrze sytuowana, mój panie. Pochodzili z warstwy przedsiębiorców.
– Chcę, byś sfałszował świadectwa hołdu opatrzone podpisem każdego z nich – powiedział Leto. – Kopie złóż u sędziego zmiany. Zajmiemy stanowisko, że przebywali tu na fałszywym hołdzie. Skonfiskuj ich własność, zabierz wszystko, eksmituj rodziny. I dopilnuj, żeby Korona dostała swoje dziesięć procent. To musi być absolutnie zgodne z prawem.
Thufir uśmiechnął się, odsłaniając zabarwione na czerwono zęby za karminowymi wargami.
– Krok godny twego przodka, mój panie. Wstyd mi, że pierwszy na to nie wpadłem.
Halleck zmarszczył brwi, dostrzegłszy głęboki mars na czole Paula.
„Fałszywy krok – pomyślał chłopak. – To tylko skłoni pozostałych do stawiania tym zacieklejszego oporu. Na poddaniu się niczego nie zyskują”. Znał obowiązującą aktualnie w kanly konwencję, która nie chroniła własności, lecz tego rodzaju posunięcie, zamiast doprowadzić do zwycięstwa, mogło ich równie dobrze zgubić.
– „Obcy byłem w obcej krainie” – zacytował Halleck.
Paul wbił w niego wzrok, rozpoznawszy werset z Biblii P-K, dumając: „Czyżby również Gurney chciał położyć kres podstępnym intrygom?”.
Książę spojrzał w ciemność za oknami i z powrotem na Hallecka.
– Gurneyu, ilu z tamtych piachmanów namówiłeś do pozostania z nami?
– Dwustu osiemdziesięciu sześciu, wasza wysokość. Myślę, że powinniśmy ich wziąć i uważać się za szczęściarzy. Wszyscy reprezentują przydatne specjalności.
– Tylko tylu? – Leto wydął wargi. – No cóż, przekaż dalej wiadomość…
Przerwał mu hałas w drzwiach. Przez wartę przecisnął się Duncan Idaho, szybkim krokiem doszedł do końca stołu i nachylił się do ucha księcia.
Leto odsunął go gestem.
– Mów głośno, Duncanie. Widzisz, że obraduje tu sztab.
Paul przypatrywał się uważnie Idaho, dostrzegając kocie ruchy i świetny refleks, cechy, które czyniły zeń tak niedościgłego nauczyciela fechtunku. Ciemna, krągła twarz Duncana obróciła się ku niemu, oczy mieszkańca jaskini nie dały znaku, że go zauważają, lecz Paul pod maską spokoju zauważył podniecenie.
Idaho spojrzał wzdłuż stołu.
– Zgarnęliśmy oddział harkonneńskich najemników przebranych za Fremenów. Sami Fremeni wysłali do nas kuriera z ostrzeżeniem przed tą oszukańczą bandą. Podczas ataku okazało się jednak, że Harkonnenowie urządzili zasadzkę na kuriera Fremenów i zranili go ciężko. Zmarł, kiedy wieźliśmy go tutaj, by zajęli się nim nasi lekarze. Wiedziałem, w jakim stanie jest ten człowiek, więc zatrzymałem się, by zobaczyć, co mogę dla niego zrobić. Zaskoczyłem go, kiedy usiłował odrzucić coś od siebie. – Popatrzył na Leto. – Nóż, mój panie, jakiego nigdy nie widziałeś.
– Krysnóż? – spytał ktoś.
– Nie ma co do tego wątpliwości – odparł Idaho. – Mlecznobiały i jarzący się jak gdyby własnym światłem. – Sięgnął pod bluzę i wydobył pochwę z wystającą z niej czarną, karbowaną rękojeścią.
– Zostaw to ostrze w pochwie!
Głos doleciał z otwartych drzwi w końcu sali, wibrujący i przenikliwy, unieruchamiając ich wszystkich z wytrzeszczonymi oczami.
W progu stała wysoka, owinięta dżubbą postać odgrodzona skrzyżowanymi mieczami straży. Cienka brązowa szata spowijała ją całkowicie, z wyjątkiem szpary między kapturem a czarną przesłoną ukazującej zupełnie błękitne oczy bez śladu białek.
– Pozwól mu wejść – wyszeptał Idaho.
– Przepuścić tego człowieka – rozkazał książę.
Po chwili wahania gwardziści opuścili miecze. Postać wpłynęła do sali i zatrzymała się naprzeciwko księcia.