MALARZ DUSZ. Отсутствует
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу MALARZ DUSZ - Отсутствует страница 4
Wszedł do pracowni mistrza mieszczącej się obok biur, na pierwszym piętrze jednego z budynków wchodzących w skład fabryki.
– Proszę mi wybaczyć, don Manuelu… W starej części miasta panuje kompletny chaos. Manifestacje, interwencje Gwardii Obywatelskiej – powiedział, nieco przesadzając. – Nie mogłem tam nie pójść, przez wzgląd na matkę i siostrę.
– Musimy chronić swoje kobiety, synu – przytaknął don Manuel. Siedział przy mahoniowym stole, w skromnym, czarnym garniturze. Pod szyją miał ciemnozielony krawat zawiązany w duży węzeł. Szerokie, gęste baki łączyły się z bujnymi wąsami, tworząc jedną linię, szyja i broda były pozbawione zarostu. – Potrzebują nas. Dobrze robisz. Ci wszyscy anarchiści i liberałowie zrujnują nasz kraj! Mam nadzieję, że Gwardia Obywatelska ostro się za nich wzięła. Twarda ręka! Tego potrzeba tym łajdakom! Nie przejmuj się, synu. Zajmij się pracą.
Pracownia Dalmaua sąsiadowała z gabinetem mistrza. Nie siedział jak inni we wspólnych salach. Własna przestrzeń pozwalała mu skupić się na pracy, którą w tych dniach było zaprojektowanie serii płytek z motywami orientalnymi: kwiatami lotosu, nenufarami, chryzantemami, łodygami bambusa, motylami, ważkami…
Opanowanie sztuki rysowania kwiatów zajęło mu kilka lat studiów w Llotja, barcelońskiej Szkole Malarstwa i Rysunku. Kwiaty naturalne, kwiaty widziane z boku, kwiaty w cieniu; szkice i obrazy olejne. Dalmau uczył się w akademii od dziesiątego roku życia; miał zajęcia z arytmetyki, geometrii, rysunku figuratywnego, rysunku technicznego, zdobnictwa, grafiki i malarstwa. Najważniejszym przedmiotem było jednak wzornictwo. Właśnie w tym celu powstała Llotja – by nauczyć robotników sztuki, którą później mieli wykorzystać w przemyśle.
Choć w połowie XIX wieku sztuka użytkowa zaczęła ustępować miejsca sztukom pięknym, nie została całkowicie zarzucona – miała dostarczać przemysłowi projektów, wśród których poczesne miejsce zajmowały rysunki kwiatów. Motywy roślinne były charakterystycznym ornamentem gotyku. Projektanci szukający inspiracji w sztuce średniowiecza wykorzystywali je teraz do ozdabiania tkanin – przemysł tekstylny napędzał katalońską gospodarkę – a modernistyczni architekci umieszczali je na ceramicznych płytkach, panelach, mozaikach, żelaznych, drewnianych i szklanych elementach budowli, a także na gipsowych rzeźbach zdobiących ich dzieła.
Dalmau włożył fartuch na beżową tunikę do kolan, która razem ze spodniami z wełny i lnu w nieokreślonym ciemnym kolorze, czapką i czarnymi skórzanymi trzewikami stanowiła jego codzienny strój. Gdy tylko usiadł przy stole zawalonym szkicami i ułożył ołówki, ucichły dobiegające z zewnątrz głosy, śmiechy, krzyki i fabryczne hałasy. Skoncentrował zmysły na orientalnych wzorach, próbując przyswoić sobie wschodnią technikę malowania, która porzuciła realizm na rzecz wystylizowanego piękna bez skazy, różniącą się od zachodnich kanonów, a przez to cenioną na rynku szukającym czegoś innego, egzotycznego i nowoczesnego.
Pochłonięty pracą i głuchy na bombardujące go dźwięki, nie zauważył, że fabryka opustoszała, a nad Barceloną zapadł zmierzch. Stróż przyniósł mu do pracowni obiad; Dalmau zjadł go bez apetytu, jakby chodziło o przykrą niedogodność. Mruknięciem odpowiadał tym, którzy zaglądali, żeby się z nim pożegnać. Podobnie potraktował don Manuela, który opuścił fabrykę jako jeden z ostatnich; nawet nie podniósł wzroku znad rysunków. Mistrz odwrócił się i cmoknął – nie wiadomo, czy z zadowoleniem, czy z dezaprobatą.
Dwie godziny później niespodziewanie przygasły lampy gazowe, pogrążając pracownię w półmroku.
– Kto zgasił światło? – zaprotestował Dalmau. – Kto tu jest?
– To ja, Paco – odpowiedział nocny stróż, odkręcając zawór gazu.
Blask lampy oświetlił starego zgarbionego mężczyznę. Paco był poczciwiną, ale nie miał wstępu do pracowni. Z polecenia mistrza tylko najbardziej zaufani pracownicy mogli oglądać szkice i niewykończone projekty.
– Co tu robisz? – zdziwił się Dalmau.
– Don Manuel kazał mi cię wyrzucić, jeżeli będziesz za długo siedział. – Staruszek uśmiechnął się bezzębnymi ustami. – Na ulicach zrobiło się niebezpiecznie, ludzie są bardzo wzburzeni – wyjaśnił. – Twoja matka na pewno się denerwuje.
Może Paco miał rację. Żołądek Dalmaua zaburczał, korzystając z tego, że chłopak oderwał się od rysowania. Głód i piekące ze zmęczenia oczy, które nagle dały o sobie znać, sprawiły, że zdecydował się zakończyć pracę.
– Zgaś światło – poprosił dozorcę, rzucając fartuch na stojący w kącie wieszak, gdzie zawisł na rękawie. – Co się wydarzyło w mieście? – zapytał Dalmau, zamykając pracownię.
– Sytuacja nieco się skomplikowała. Pikiety, głównie kobiety i wyrostki, przeszły przez stare miasto. Obrzucali kamieniami fabryki i warsztaty, dopóki nie przyłączyły się do strajku. Podobno rano przewrócili tramwaj i to ich rozzuchwaliło. – Dalmau głośno parsknął. – Tak samo było z dużymi fabrykami w dzielnicy Sant Martí. Zaatakowali też koszary Gwardii Obywatelskiej. Dzieciaki skorzystały z okazji i podpaliły kilka biur rachunkowych, które pewnie wcześniej okradły. Panuje spore zamieszanie.
Zeszli schodami do magazynów na parterze. Przed wyjściem na rozległy teren otaczający zabudowania, w których obrabiano glinę, Dalmau pożegnał się z dwoma niespełna dziesięcioletnimi chłopcami mieszkającymi w fabryce. Spali na rozłożonym na ziemi kocu, przy piecach, od których odsuwali się, w miarę jak robiło się cieplej. Nie byli nawet terminatorami, wykorzystywano ich do wszelkich prac: sprzątali, załatwiali sprawunki, przynosili wodę… Obaj mieli rodziców i rodzeństwo, przynajmniej tak twierdzili – robotników z dzielnicy Sant Martí, katalońskiego Manchesteru, którzy żyli w ciasnocie w mieszkaniach dzielonych z innymi rodzinami. Sant Martí było daleko, mistrz nie miał więc nic przeciwko temu, żeby chłopcy spali w fabryce i zarobili kilka centymów; w zamian żądał jedynie, by w niedziele chodzili na msze do kościoła Santa Maria del Remei w Les Corts. Rodzice najwyraźniej nie przejmowali się tym, że ich pociechy mieszkają poza domem; nikt się nimi nigdy nie zainteresował. Niektóre dzieci mają jeszcze gorzej, pomyślał Dalmau, mierzwiąc szczeciniastą czuprynę jednego z malców. W Barcelonie żyło ponad dziesięć tysięcy tak zwanych trinxeraires, nieletnich, którzy żebrali, kradli i spali na ulicy. Były to głównie sieroty i porzucone dzieci, takie jak ci dwaj chłopcy, którym rodzice nie mogli zapewnić opieki ani wyżywienia.
– Dobranoc panu, mistrzu – pożegnał się jeden z nich bez śladu szyderstwa. Jego podziw był szczery.
Dalmau odwrócił głowę, ściągnął usta, przeszukał kieszeń spodni i rzucił każdemu po dwucentymowej monecie.
– Ależ pan hojny! – Tym razem w głosie chłopca brzmiała kpina.
– Nie znalazł pan jednocentymówki? – rzucił jego brat. – To te… najmniejsze.
– Niewdzięcznicy! – ryknął dozorca.
– Zostaw ich – powiedział z uśmiechem Dalmau, który podchwycił kpiny chłopców. – Zastanówcie się dobrze, na co wydacie te pieniądze. Żebyście się czasem nie przejedli.
– Proszę