MALARZ DUSZ. Отсутствует

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу MALARZ DUSZ - Отсутствует страница 6

MALARZ DUSZ - Отсутствует

Скачать книгу

śmiechem i płaczem, waszymi zresztą też. Żadna wilgoć, smród i ciemność nie wymażą z mojej pamięci szczęśliwych chwil, które tu przeżyłam, z nim, z tobą i z twoim rodzeństwem. Starania, żeby wyprowadzić na ludzi troje z pięciorga dzieci, które urodziłam, obrona praw robotników i wyrzuconych na bruk sąsiadów, walka o sprawiedliwość. Nieszczęścia i przykrości, dużo przykrości. Wszystko to zostało w tej norze, synu. Ten stukot maszyny do szycia, który czasami tak cię denerwuje… – Zamachała rękami. – Nie twierdzę, że to muzyka, ale tkwi we mnie tak głęboko, że przenosi mnie do czasów waszego dzieciństwa, do szczęśliwych chwil spędzonych z waszym ojcem. I jakoś samo się szyje! – Wybuchnęła gardłowym śmiechem, który w rzeczywistości był kaszlem. – Moje dłonie wiedzą, co mają robić, lepiej niż oczy zmęczone po całym dniu harówki. – Westchnęła. – A kiedy one pracują, turkot maszyny przypomina mi przeszłość, twojego ojca…

      Głos uwiązł jej w gardle, po policzkach popłynęły łzy. Dalmauem targały sprzeczne uczucia. Tej nocy wydała mu się kruchsza niż zwykle, bardziej bezbronna. Stał, przyciskając jej twarz do swojego brzucha, i kołysał ją, jakby była dzieckiem. Później, kiedy dręczony niepokojem, siedział w swoim pokoju bez okien, oświetlonym blaskiem świecy, postanowił narysować jej twarz. Miął kolejne kartki. Nie jest jeszcze taka stara, żeby sprowadzać swoje życie do wspomnień! Chciał obdarzyć ją uśmiechem i żywym spojrzeniem, ale szkice ukazywały ciągle to samo smutne oblicze.

      NASTĘPNEGO RANKA DALMAU ZNALAZŁ na stole porcję bacallà a la llauna, którą matka zostawiła dla niego na śniadanie. Było jeszcze ciemno, ale na ulicach zaczynał się ruch. Obmył się w miednicy; zanim usiadł do stołu, uchylił drzwi sypialni, w której w zmiętej pościeli spały matka i siostra.

      Na zewnątrz panował chłód. Niebo nad domami zaczęło się rozjaśniać, jakby tam, w górze, istniał czysty, zdrowy świat, bez wrzawy, półmroku, wilgoci, brudu i smrodu zniewalających mieszkańców barcelońskiej starówki. Nie żeby ludzie złorzeczyli na otoczenie – wręcz przeciwnie: większość, tak jak jego matka, kochała miejsce, w którym przyszła na świat albo pracowała. Nie, nie chodziło o narzekania mieszkańców – to miejscowe władze przedstawiały raport za raportem, przekonując, że ziemia pod miastem jest skażona. Twierdziły, że gliniaste podłoże zatrzymuje wodę, dlatego stale panuje tu wilgoć; że przenikają do niego ścieki, rozkładająca się materia organiczna i ekskrementy; że cały system kanalizacyjny jest w opłakanym stanie, że w rurach są przecieki; że miasto jest skażone i pełne śmieci; że nie ma bieżącej wody, a wiele studni, z których korzystają barcelończycy, jest zanieczyszczonych. Dlatego panoszą się tyfus i inne choroby zakaźne, powodując wysoką śmiertelność mieszkańców.

      A matka nie chce się stąd wyprowadzić! – ubolewał Dalmau. Minął kościół Santa Anna i wyszedł na duży pusty plac, który od czasu Wystawy Światowej w 1888 roku planowano zabudować; chociaż jeszcze niczego tam nie postawiono, ludzie już nazywali go placem Catalunya. Okrążył go, omijając błotniste kałuże i góry śmieci. Stanął przed Casa Pons, okazałym czteropiętrowym neogotyckim budynkiem z dwiema wieżyczkami na rogach zwieńczonymi stożkowymi dachami. Został wzniesiony w ostatniej dekadzie XIX wieku z wykorzystaniem rozmaitych materiałów: szkła, żelaza, drewna, a nawet ceramiki wyprodukowanej przez mistrza Bella.

      Budynek zaprojektowany przez Enrica Sagniera znajdował się na początku Passeig de Gràcia i wyznaczał nie tylko modernistyczny trend w barcelońskiej architekturze, ale też granicę między dwoma odmiennymi światami. Różnica była tak wyraźna i szokująca, że Dalmau zawsze przystawał w tym miejscu i głęboko wzdychał, spoglądając to w prawo, w kierunku, z którego przyszedł, to w lewo, na szeroką, wysadzaną drzewami aleję, którą chodził do pracy.

      Tu świeciło słońce. Docierało na sam dół, aż do bruku! I jakby mniej śmierdziało. Co prawda także bogacze nie zdołali rozwiązać problemu kanalizacji i znad czarnych rowów unosił się nieprzyjemny zapach, ale cuchnące wyziewy przeganiała bryza – na pewno w stronę starówki, pomyślał Dalmau. O tej wczesnej porze aleją nie przechadzały się jeszcze młode mieszczki, byli za to piekarze roznoszący chleb po domach, dostawcy, służące z koszami zakupów – przeważnie ładniejsze i bardziej hoże niż ich panie – robotnicy, murarze, sprzedawcy, a także zastępy biedaków i żebraków, którzy czekali przed drzwiami dla służby, bo akurat przypadał dzień jałmużny.

      – Stan wojenny! – Wrzask gazeciarza wyrwał Dalmaua z rozmyślań. – Stan wojenny w Barcelonie! – krzyczał sprzedawca ile sił w płucach.

      Dalmau podszedł do niego.

      – Daj mi jedną – poprosił, podobnie jak inni przechodnie, którzy stłoczyli się wokół chłopaka.

      Ten sprzedawał gazety, nie przestając krzyczeć, by przyciągnąć więcej klientów:

      – Gubernator cywilny przekazuje władzę wojsku!

      Dalmau niecierpliwie przebiegł wzrokiem artykuł. To była prawda!

      – W obliczu rozruchów robotniczych gubernator cywilny oddaje władzę nad miastem w ręce wojskowych! – zdradzał kolejne informacje gazeciarz. – Komendant ogłasza stan wojenny! Zawieszone zostają prawa i swobody obywateli!

      Dalmau zostawił za sobą tumult wywołany informacjami z pierwszego wydania gazety. Jakby na potwierdzenie wiadomości wykrzykiwanych przez chłopaka aleją przejechał tramwaj eskortowany przez kawalerzystów uzbrojonych w obnażone szable.

      W ciągu dnia doszło jeszcze do kilku odosobnionych incydentów, ale posiłki ściągnięte z całej Katalonii zniechęciły strajkujących i osłabiły ducha walki. Chociaż sytuacja wkrótce się unormowała, władze nie zniosły stanu wojennego.

      Dalmau wrócił do swoich szkiców. Ponieważ w porze obiadowej znowu zignorował pojawienie się mistrza, don Manuel polecił jednemu z terminatorów, żeby potrząsnął nim i kazał mu wyjść na dziedziniec, gdzie czekał jego powóz – postanowił, że zjedzą u niego w domu. Regularnie zapraszał do siebie Dalmaua. Jak przystało na zamożnego przemysłowca, mieszkał przy Passeig de Gràcia, niedaleko ulicy València, w ogromnym apartamencie o wysokich sufitach. Mogli pójść tam pieszo, ale mistrz lubił jeździć powozem. Wsiadał do niego z takim namaszczeniem, jakby wchodził po schodach w pałacu królewskim, i mościł się na siedzeniu, jakby byli w eleganckiej restauracji. Ruszyli, kiedy stuknął w sufit srebrną główką laski.

      Jeszcze zanim wyszli z fabryki, don Manuel pomachał ręką, wskazując strój Dalmaua. Robił to nie pierwszy raz.

      Również nie pierwszy raz chłopak wzruszył ramionami.

      – Płacę ci dobrze, nawet bardzo dobrze – zauważył mistrz. – Mógłbyś się ubierać odpowiednio do twojej pozycji.

      – Pan wybaczy, don Manuelu, ale zawsze się tak nosiłem. Dobrze pan wie, że pochodzę z ubogiej rodziny. Nie czuję się paniczykiem.

      – Nie w tym rzecz. Przydałyby ci się porządne spodnie, koszula, marynarka i kapelusz zamiast tej czapki… – teraz zamachał w stronę nakrycia głowy, które chłopak trzymał w ręce – łapciarza. Choćby po to, żeby moja droga małżonka pozwoliła ci usiąść z nami przy stole.

      Dalmau uciekał się do tej samej wymówki za każdym razem, kiedy mistrz wypominał mu ubogi strój i kusił go perspektywą wspólnego obiadu:

Скачать книгу