Historia żółtej ciżemki. Domańska Antonina
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Historia żółtej ciżemki - Domańska Antonina страница 4
– W jakim sposobie? – spytał Wojciech ciekawie.
– Ano, podsunął mi księgę rozwartą i kilka wierszy głośno przeczytać rozkazał; za czym dał pióro, papier i czarkę z inkaustem i całą Modlitwę Pańską musiałem z pamięci napisać. Pochwalił, że nie darmo do szkoły chodzę, potem zasie tak rzecze: „Nie twojać to wina, że do łacińskiego języka głowy nie masz; trudna to nauka i pierwszemu lepszemu nieprzystępna. Że zasie do sakramentu kapłaństwa droga ino przez łacińskie wrota, znak przeto z nieba jest widomy, że cię Pan Jezus sam ze ślubu zwalnia. Jeżeli ano chcesz mimo wszystko za ocalenie życia Mu odsługować, masz wiele inszych k'temu75 sposobów”.
Nie będę się rozwodził, jako dalej ze mną gadał, trzydzieści pięć lat mija, to i z pamięci wyleciało niejedno. Dość że mnie zaprowadził do sławnego na cały Kraków muzykusa, co w katedralnym kościele przy świętym nabożeństwie na chórze grywał, i kazał mię76 uczyć na organach. Sam płacił onego nauczyciela.
– O retyści… z deszczu pod rynnę! – zawołał Wojciech.
– Zabawka to w porównaniu z łaciną – odparł organista. – Po prawdzie rzekłszy, blisko trzy lata zeszło, zanimem się ze wszystkimi pedałami i kluczami zapoznał, nuty czytać nauczył, a i palce, twarde jak patyki, koślawo stukały po klawiszach. Ale dziękować Bogu, już ta bieda przeminęła od świętej pamięci, a dwudziesty ósmy rok w Porębie organistą jestem. Ino w jednej rzeczy zmylił świątobliwy profesor.
– Cóż takiego?
– Trzeba było ślubowanie choć w połowie spełnić i w bezżennym stanie do śmierci pozostać… Ha, darmo, wymigał się człek od piekła, niechże znosi czyściec. Macie ta jeszcze kapkę miodu, kumoter? Na zdrowie wam!
– I wam!
– I wam!
Wojciech odchrząknął, poskrobał się po głowie i westchnął.
– Wola boska; nie ma kącika, gdzie by nie było krzyżyka…
– Chyba do was się ta przypowiastka nie stosuje? Macie kobietę zdrową, pracowitą, spokojną; dobytek piękny, dzieci.
– Ot właśnie…
– Cóż takiego?
– Utrapienie z brzdącem…
– Wawrzuś?
– A ino.
– Stało mu się co? – spytał Piotr.
– Stać to mu się po prawdzie nic nie stało… ino jak Walanty do Jana z Kęt, tak ja do was obu przychodzę rady szukać.
– Ho, ho, mnie ta nie wzywajcie, chyba o Kondusię będzie chodziło – odezwał się ze śmiechem organista – ona moja chrześnica, do Wawrzka mi nic.
– Ee… wiadomo, że co dwie głowy, to nie jedna. Słuchajcież oba i powiedzcie, co się wam zda.
– Słuchamy pilnie. Wasze zdrowie, kumie!
– Ano tedy, żeby prawdę rzec, a nie zełgać, wielką mam troskę, bo mi cosi chłopaka urzekło.
– Ale, hale… nie może to być; któż by taki na ten przykład?
– Przecie na dziesięć mil wkoło ani jednej czarownicy nie uświadczy – powoli, z namysłem cedził Piotr. – Ostatnią wójt na Zaborówku tak rok pławić dawał, a potem ją gdziesi kajsi starościńscy do grodu na sąd powieźli. Od tego czasu nie słychać nic.
– Ino wam się zwiduje czy co? Jakież oznaki macie na owo urzeczenie? – zapytał Walenty.
– Kto by mu się ino raz przyjrzał, zmiarkowałby, że nieczysta sprawa.
– Powiadajcież.
– Ano, niespokojność niezmierna w rękach; ino się zerwie rano, pacierz puści na pytel, aż wstyd słuchać; jeszcze se nie pośniadał, już byle jaką trzaskę albo sęczek do ręki i rzeza kozikiem…
– Na wióry struże? A co mu po tym?
– Gdybyć na wióry, powiedziałbym: głupie dziecko, bawi się. Ale w tym właśnie widzę najpewniejszy znak urzeczenia, że jakiesi osóbki, ptaszki, pieski wyrabia i tak się zapamięta w onej głupocie, że o bożym świecie nie wie. O jadło nie prosi, gadać do niego, nie słyszy; dopiero jak zwalę pięścią w kark, to się nieco ocknie i pojrzy na mnie tak, jakby mnie pierwszy raz w życiu widział.
– Ej… co byście się trapili po próżnicy – rzekł, machnąwszy lekceważąco ręką, Walenty – a niechże się dzieciak bawi, co wam to wadzi?
– A żebyście wiedzieli, że wadzi, nawet bardzo; dzień w dzień jakowaś szkoda albo kłopot z jego przyczyny. Cud boski, jak wszystkie krowy przyżenie77 na wieczór do domu. Ot i dziś: idę do lasu zajrzeć na moje barci78, patrzę, ten niedojda siedzi na górce pod brzozami, wiecie, tam wedle Maciejowego jęczmienia. Dłubie kozikiem biały klocek, aż drzewo zgrzypi. Podszedłem do niego tuż, zaglądam, krówka jak żywa. Ślepie, rogi, uszy, ogon krzynę w bok odrzucony, że się to niby przed muchami ogania. Powiadam wam, ażem zgłupiał. Ale za to Krasa i Gwiazdula hań, hań, aże nad rzeką, a Wiśniochę diabli wzięli. Pół dnia zbiegałem po lesie, zanimem ją odszukał.
– Wytrzepać skórę, to na drugi raz będzie uważał, taka moja rada – rzekł Piotr.
– Przecie znam ojcowskie prawo, bicia mu nie żałuję. Tyle go ino ominie, co matka mnie czasem przytrzyma za rękę. Wszystko na darmo: ja swoje, on swoje.
– Ano, nieposłuszeństwo w tym widzę i niedbałość; nijakich czarów nie uznawam79 – objawił swe zapatrywania Walenty.
– Odebrać kozik, najlepsze lekarstwo – dodał Piotr. – A nie przybierajcie se byle czego do głowy, kumotrze; małe to jeszcze, przyjdą lata, przyjdzie rozum.
– Sprawiedliwie gadacie, Bóg wam zapłać. Jednakowo, kiej pomyślę, że za osiem lat chowania pociechy nijakiej ani wysługi z dziecka nie mam… Ot, pójdę do domu… albo lepiej na łąkę, kto go ta wie, co znowu zrobił. Niech będzie pochwalony; a zajrzyjcie ta kiedy do nas.
72
73
74
75
76
77
78
79