Historia żółtej ciżemki. Domańska Antonina
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Historia żółtej ciżemki - Domańska Antonina страница 8
Kalectwo i czynności tak niezgodne z powagą istoty nadziemskiej, jak picie i umywanie, uspokoiły trochę Wawrzusia; nie wychylał się jednak ze swej kryjówki i nie dawał znaku życia, bo ten dziwnie odziany, ponury człowiek przejmował go strachem i wstrętem.
Wypocząwszy nad rzeką, pielgrzym wydrapał się na górę i poszedł leśną drogą ku bliskiej wsi czy miasteczku; dopiero wtedy odważył się dzieciak wyleźć z wody. Naciągnął koszulinę na mokre ciało, owiązał się krajką133, jaszczureczkę, kozik i krzesiwo zasunął aż ku plecom, żeby się te skarby broń Boże nie pogubiły, i puścił się w tę samą stronę, co straszny człowiek, ociągając się i zwalniając kroku.
„Niech se ta idzie naprzód, a ja za nim; abo mi to pilno? Moze to carownik? Jesce by mnie w psa zaklął albo w kunia134, do roboty naganiał a katował. Nie głupim”.
Ściemniało się coraz bardziej, na Anioł Pański dawno przedzwoniono, a Wawrzuś jeszcze siedział nad przykopą, żeby się nie zejść z czarownikiem. Aż i gwiazdy wysypały się na niebo.
– Pójdę juz – rzekł, zdobywając się na odwagę. – Zapukam do jakich drzwi, ulituje sie kto, pożywi i przenocuje.
Ale za długo się wahał i czekał; właśnie gdy mijał pierwsze domki miasteczka, dało się słyszeć przeciągłe buczenie rogu i głos nocnego stróża: „Świaaatło gasić! Świaaatło gasić!” Ze względu na niebezpieczeństwo pożaru istniał surowy przepis po miastach i miasteczkach, że w godzinę po zachodzie słońca w lecie, a w cztery lub pięć w zimie (w miarę ubywania dnia), stróże nocni trąbili po ulicach i nakazywali gaszenie ognia w piecach i światła w izbach. Równocześnie zamykano drzwi domów i bramy zajazdów. Biedne dziecko znalazło się więc znowu w bardzo przykrym położeniu. Księżyc nie wzeszedł jeszcze, uliczki wąskie, ciemne; szło biedactwo bez celu, aby się gdzie ino do muru przytulić i przespać. Zbliżył się do jakiegoś domostwa, z szerokim okapem dachu opartym na drewnianych słupkach.
„O, tutok będzie spanie pańskie, lepse niz wcoraj na drzewie”. – Ledwie przysiadł na przyzbie, dało się słyszeć zza płota straszne ujadanie psa, ktoś uchylił okienka i gruby, gniewny głos odezwał się:
– Cóż tam za truteń łazi po nocy i uczciwym ludziom spać przeszkadza!
– To ja, Wawrzuś Wojciechów… – zapiszczało dziecko.
– A nie pójdziesz ty do domu, nicponiu szkaradny! Ledwie to od ziemi odrosło, już się włóczy jak złodziej. Idź mi zaraz do domu!
– Kiej135 nie trafie!
– A wyjść na ulicę umiałeś? Wynoś mi się… bo psa spuszczę z łańcucha!
Okienko zamknęło się, pies tak zajadle szczekał, aż chrypł z wściekłości; gotów jeszcze płot przesadzić.
„Wynosić się, to się wynosić; pójdę kaj136 indziej… ino ze te nogi straśnie bolą”.
Powlókł się dalej. Dochodzi do rogu ulicy…
„Cie wy, cie wy… cóz za placysko wielgośne! Na co takie? Z cterech końców ulice, domy dokoła, ani w Porębie tak nie mają. A co tez to wozów, kuniów, ludzi… powyprzęgali, na ziemi se posłali słomę i śpią. Pójdę między nich, legnę cichuśko, ady im nie ubędzie. O matko… zbój z siekierą okropecną! W drugiej ręce takie coś… przykłada do gęby, trąbi…”
– Gaaasić ogień! – krzyknął stróż, dojrzawszy światła migające jeszcze gdzieniegdzie w okienkach. Podszedł do bram i stukał w nie halabardą.
„Aha, to pewno sam dziedzic; parobków zwołuje, cy co? Poprose onego, może mi da chleba ociupine; tak się jeść chce… aha, a jak mnie zwali siekierą? Trza uciekać… – Pobiegł w przeciwną stronę rynku. – A to ci stodoła dopiro! Na co taka? W imię Ojca i Syna… wieża! Dy137 to kościół! Panie Jezusie przenajświętszy… przecie mnie Ty od swego domu nie odgonis? Najbidniejsemu żebrakowi wolno, to i ja chrobacek138 prześpię sie na schodach. Nie, tak na samym wierzchu nie trza, może by się dziedzic gniewali; schowam sie za przymurek; tu mi się tez to będzie spało, spało…”
Wlazł do kąta przy jednej z pięciu szkarp139 podpierających prezbiterium i położył się.
„Ojoj… cyjesi tu łachy lezą… trza usunąć, cobym bez sen nie potarasił”. – O ludzie! – krzyknął i czym prędzej usta sobie ręką zatulił. „Płasc… kapelus z muselkami… kijasek… takem sie onego zatraceńca bał, a tu mas, będziemy razem nocowali! Ino gdzie polazł? Pójdę se legnąć po tamtej stronie kościoła”.
Odszedł trzy kroki i szukał, gdzieby się najbezpieczniej skryć przed czarownikiem. Księżyc wypłynął już spoza niskich domków na niebo i rzucał jasne światło; coś zgrzytnęło: jedno z okien kościelnych otwarło się powolutku, a po grubym sznurze, uczepionym u klamry żelaznej, spuszczał się człowiek. Rękami trzymał się powroza, a w zębach ściskał nieduży tobołek zawinięty w szmatę.
Wawrzuś stał jak skamieniały i patrzał… ale i tamten spostrzegł go równocześnie. Stłumiony krzyk wydarł mu się z piersi, zęby puściły zdobycz, tłumoczek upadł na ziemię, a ze szmaty licho związanej w pośpiechu wysypały się złote naczynia kościelne i promienista monstrancja140.
Złodziej zeskoczył z wysokości kilku stóp i twarz wykrzywioną złością okrutną zwrócił ku dziecku.
– O mój Jezu… to on… to ten sam!
– Widziałeś? – krzyknął czarny człowiek, patrząc w prawo i w lewo, czy się kto nie zbliża. – Widziałeś? To dobrze! już na tym świecie nic więcej nie zobaczysz.
Rzucił się ku niemu z wyciągniętymi szponami, aż tu nogą zaczepił o swój płaszcz, tylko co przez Wawrzusia wysunięty z kąta, i runął jak długi na ziemię. Chłopiec odsadził się w dwóch susach jak spłoszony źróbek141 i biegł, ziemi prawie nie tykając, z wrzaskiem przeraźliwym:
– Zadusi mnie! Zadusi mnie!
Złodziej widząc, że go nie dopędzi, a słusznie bojąc się ludzi, pozbierał czym prędzej złote naczynia, związał w węzełek i pomknął poza kościół w najbliższą uliczkę.
Na pisk Wawrzusia, rozdzierający ciszę nocną, zbiegło się dwóch stróżów nocnych i kilkadziesiąt ludzi spoczywających w rynku przy wozach z towarami przygotowanymi na jutrzejszy jarmark.
– Czego się drzesz, licho przejęte? – huknął na niego stary Mikołaj, waląc o ziemię halabardą.
– Cni142 ci się za
131
132
133
134
135
136
137
138
139
140
141
142