Kapitan Czart. Przygody Cyrana de Bergerac. Gallet Louis
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Kapitan Czart. Przygody Cyrana de Bergerac - Gallet Louis страница 3
– A w tym ostatnim wypadku? – zapytał Szablisty ze wzruszeniem.
– W tym ostatnim wypadku złamiesz pieczęć i znajdziesz wewnątrz skreślone moją ręką objaśnienie, co masz uczynić z innym pismem, również w tej kopercie zamkniętym, a opatrzonym oddzielną pieczęcią.
– A to objaśnienie?
– To objaśnienie odczytasz z największą uwagą, gdyż według niego będziesz mógł wypełnić, punkt po punkcie, moje zobowiązanie. Widzisz stąd, poczciwy Jakubie, że dopóki Bóg trzymać mnie tylko zechce na tym padole płaczu, twoja rola smoka nie będzie zbyt ciężką.
– To prawda.
– Ale za to – uśmiechnął się szlachcic, któremu powracał zwykły dobry humor – spadnie na ciebie kłopotów co niemiara, jeżeli jaki niegrzeczny człowiek powali mnie o ziemię z sześcioma calami żelaza w piersiach.
– Och, ja myślę, że ten człowiek jeszcze się nie narodził! – wtrącił proboszcz tonem dodającym otuchy.
– Kto wie! Na wszystko trzeba być przygotowanym.
Przy tych słowach wypróżnił kielich do dna z miną człowieka zadowolonego z siebie.
– Jeszcze słówko – wtrącił nieśmiało Jakub. – W przedsięwzięciu tak poważnym nigdy nie bywa się zanadto ostrożnym. Gdyby kiedykolwiek zjawił się kto, żądając w twoim imieniu zwrotu depozytu, jak mam postąpić?
– Choćby to był król, choćby to był papież, słyszysz, Jakubie? Król lub papież: odprawisz go z kwitkiem.
– A jeśli zechce użyć siły?
– Zabijesz go.
I wymownym spojrzeniem wskazał olbrzymi miecz zawieszony na ścianie.
Ani to słowo, ani to spojrzenie nie zdziwiły księdza. Były to czasy, w których brewiarz i szabla doskonale godziły się ze sobą.
Jakub poprzestał na ponownym uściśnięciu ręki swego mlecznego brata. Co się tyczy szlachcica, nie wątpił on już, że może być o swoją sprawę spokojny, ponieważ złożył ją w ręce człowieka, który mu nie uczyni zawodu.
Zegar kościelny wybił godzinę jedenastą. Sawiniusz odział się płaszczem i zabierał się do odejścia.
– Już mnie opuszczasz? – spytał Jakub.
– Tak.
– Dokąd się udajesz?
– Tam.
Sawiniusz wysunął rękę w kierunku okna i pokazał w oddaleniu, po drugiej stronie rzeki, czarną sylwetkę zamku Fougerolles, wykreślającą się ostro na niebie rozjaśnionym przez księżyc.
Jakub nie pytał o nic więcej. Wiedział on niewątpliwie, jakie to sprawy powołują przyjaciela do zamku.
Poprzestał na zapytaniu:
– Zobaczymy się jeszcze?
– Niezawodnie.
– Kiedy?
– Przed wyjazdem do Paryża raz jeszcze wpadnę tutaj, aby cię uścisnąć.
Już od kilku chwil na dziedzińcu plebanii wierzchowiec szlachcica niecierpliwił się i bił w ziemię kopytami.
Sawiniusz wyszedł, wskoczył na siodło i raz jeszcze powtórzywszy przyjacielowi swe upomnienie, puścił się galopem w stronę Fougerolles.
III
Gdy ścichł tętent kopyt końskich na krzemienistym gościńcu, proboszcz wrócił do izby i otworzywszy szafę dębową stojącą przy łóżku schował do niej starannie tajemniczy arkusz pergaminu.
Zrobiwszy to, uklęknął i modlił się długo, prosząc Boga, aby wspomagał przyjaciela w niebezpieczeństwach, które mu zagrażają, a które wydawały się dobremu księdzu tym straszniejsze, że Sawiniusz pokrywał je zupełnym milczeniem.
Tymczasem jeździec szparko posuwał się naprzód. Dochodziła północ, gdy zatrzymał konia przed fosą zamku Fougerolles.
Mimo późnej pory nikt z ludzi zamkowych, jak się zdawało, nie spoczywał jeszcze.
Po długich sieniach snuli się pachołkowie ze światłem, służba to kupiła się, rozmawiając przyciszonym głosem, to znów w smutnym milczeniu przystawała u drzwi wiodących do pańskich komnat.
Sawiniusz wjechał na dziedziniec, rzucił uzdę jednemu ze służących i szybkim krokiem pobiegł na schody wiodące na pierwsze piętro. Na ostatnich stopniach spotkał burgrabiego.
– I cóż tam, mistrzu Caprais? – zapytał.
– Ach, drogi panie! – westchnął ów dzielny człowiek. – Źle, bardzo źle u nas!
Sawiniusz nie słuchał już więcej. Przyśpieszył kroku i przeskakując po kilka stopni na raz, dostał się za chwilę do komnaty przepełnionej ludźmi.
W samym środku komnaty stało wielkie, dębowe łóżko, osłonione7 w połowie ciężką, jedwabną kotarą, a na łożu tym umierał stary hrabia Rajmund de Lembrat, pan na Fougerolles i Gardannes.
Bezkrwista twarz starca odcinała się żółtawą barwą kości słoniowej od matowej bieli poduszek, ręce, skrzyżowane na piersiach, zdawały się już martwymi, posiniałe powieki przymknięte były do połowy na przygasłych źrenicach. Jedynie lekkie drżenie ust wskazywało, że dusza nie opuściła jeszcze w zupełności tego ciała, zmożonego wiekiem i chorobą.
Kapelan zamkowy klęczał w nogach łoża, odmawiając modlitwy. U wezgłowia stał młodzieniec wyniosłej postawy, z miną również wyniosłą.
Młodzieniec był piękny, ale uroda jego miała w sobie coś brutalnego. Gdy wpatrywał się w twarz umierającego, oczy jego na chwilę nawet nie zwilgotniały; gdy zwracał się do służby zapełniającej na klęczkach komnatę, spojrzenie jego było zimne i przenikliwe jak stal. Silnie zarysowane kąciki ust oraz brwi niezmiernie ruchliwe i nieustannie ściągane kazały domyślać się w nim samowładnego i nieubłaganego pana. Żaden z przebłysków dobroci, które błyszczały w twarzy starca, przez nadchodzącą śmierć niezgaszone, nie opromieniał rysów młodzieńca. Był to syn hrabiego, dziedzic obszernych posiadłości Gardannes, Fougerolles i Lembrat.
Na widok wchodzącego Sawiniusza młodzieniec odszedł od łoża i postąpił kilka kroków ku drzwiom.
– Ojciec – rzekł głosem zniżonym – kilkakrotnie przyzywał cię, kochany Sawiniuszu.
– Zmuszony byłem opuścić Fougerolles na kilka godzin – odpowiedział ów takimże głosem. – Czy hrabia jest jeszcze w stanie słyszeć mnie?
– Spodziewam się, że tak, jakkolwiek choroba od chwili twego wyjazdu znaczne zrobiła postępy.
7