.
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу - страница 6
– Ofiarowywać codziennie bukiet, nic to trudnego, ale wiersze! Albo nieznajomy wielbiciel posiada talent większy niż nasi modni poeci, albo też… zaopatrzył się zawczasu w zapas wierszy miłosnych, zastosowanych do każdej okoliczności.
– Jesteś złośliwa, Paketo.
– Czy pozwoli mi panienka być także… ciekawą?
– W jakim celu?
– Chciałabym zadać panience jedno pytanie.
– Mów.
– A więc, z ręką na sercu, z jakim uczuciem przyjęła panienka te bukiety i te wiersze?
– Być może, Paketo, że jestem trochę płocha.
– To nie odpowiedź.
– Niech i tak będzie. Dowiedz się zatem, że śmiałość nieznajomego mocno mnie rozgniewała.
– To naturalne. Ale… potem?
– Potem przywykłam do niej.
– Tak dalece, że dziś…
– Dziś, jak sądzę, nie mogłabym już gniewać się nań za rzecz, którą przyjmowałam z pobłażaniem.
– I naprawdę panienka go nie zna?
– Przysięgam ci, że naprawdę.
– Nie podejrzewa panienka nikogo?
– Nikogo.
– Nawet hrabiego de Lembrat, swego narzeczonego?
– Jego! Skąd ci to mogło przyjść do głowy! Wszakże widuje mnie codziennie i w każdej chwili może do woli ze mną rozmawiać. W jakimże celu miałby ofiarowywać mi w tajemnicy wiersze i kwiaty?
– Może to delikatna forma pamięci i hołdu?
– Nie.
– A może: próba?
– Hrabia nie ma potrzeby mi ciągle nadskakiwać ani mnie doświadczać. Pewny jest zarówno mojej prawości, jak i słowa danego mu przez ojca.
– W takim razie wszystko to nie doprowadzi panienki do niczego.
– Dobrześ rzekła, do niczego. W ciągu miesiąca będę zamężna. Wspomnienie tej dziwnej przygody pozostawi tylko w mym sercu jedną jeszcze żałość…
– Jeszcze jedną żałość? A widzi panienka, że panienka pana de Lembrat nie kocha. Panienka go nie kocha, a jednak wychodzi za niego.
– Cóż chciałabyś, żebym uczyniła?
– Chciałabym – rzekła Paketa, potrząsając rezolutnie kształtną główką – chciałabym, żeby panienka zbuntowała się i powiedziała: „nie!”. Ja, na miejscu panienki, nie namyślałabym się ani chwili!
– Ty, moja kochana, jesteś wolna. Na tobie nie ciąży obowiązek oszczędzania dumy rodowej, ocalenia rodowego klejnotu…
– To prawda, jednakże…
– Gdybym nawet powiedziała: „nie!” – ciągnęła smętnie Gilberta – wola ojca przemogłaby moje postanowienie. Ach, tyś szczęśliwa, Paketo! Ty możesz kochać, mnie tego zabroniono!
W ogrodzie dały się słyszeć głosy. Gilberta podniosła się zmieszana. Prawie w tejże samej chwili zjawił się hrabia, na którego ramieniu wspierała się margrabina de Faventines. Na widok matki Gilberta nie mogła powstrzymać lekkiego okrzyku.
– Przestraszyłem panią? – zapytał Roland.
– Ech, nie! Wzruszyłeś mnie pan tylko swym niespodzianym zjawieniem się – odrzekła Gilberta, zmuszając się do uśmiechu.
Ucałowawszy rączkę narzeczonej, hrabia de Lembrat usiadł obok margrabiny na ławce, która otaczała pierścieniem gruby pień jaworu.
Na znak dany przez matkę Gilberta zajęła miejsce obok narzeczonego. Ale zamiast śledzić z uwagą, co się dzieje dokoła niej, wybiegła wzrokiem i myślą daleko i zatonęła w głębokiej zadumie. Roland badał ją przez chwilę w milczeniu z inkwizytorską przenikliwością.
– Wydajesz się pani smutną – wyrzekł wreszcie. – Na Boga, cóż tu zaszło takiego?
– Nic nie zaszło, panie hrabio – odparła Gilberta. – Wybacz mi pan łaskawie moje roztargnienie.
– Dziwne to wszystko! – szepnął do siebie Roland, brwi ściągając.
Zaczęta w tak oschłym tonie rozmowa rwała się co chwila. Hrabia czując, że trzeba wyjść jak najprędzej z zaklętego koła czczych i nudnych ogólników, nic nie odpowiedział na ostatnie słowa Gilberty, natomiast wydobył z kieszeni maleńkie pudełeczko do klejnotów, ozdobione herbem rodziny de Faventines i otworzywszy, podsunął je przed oczy narzeczonej.
– Pani – odważył się przemówić po kilku chwilach milczenia – wiem, że dzieła sztuki budzą w tobie zajęcie. Racz przyjąć ten klejnocik, który z myślą o tobie kazałem przygotować florenckiemu mistrzowi sztuki złotniczej.
Gilberta rzuciła na prześliczne cacko łaskawie grzeczne spojrzenie.
– W istocie, jest to bardzo bogate! – zauważyła tonem najzupełniej obojętnym.
– Gilberto! – zawołała margrabina – czyż nie możesz zdobyć się na uprzejmiejsze podziękowanie!
– Och, pani! – przerwał Roland z odcieniem goryczy w głosie – nie liczyłem bynajmniej na podziękowanie.
– Uwaga mamy była słuszna. Zapomniałam, gdzie jestem i do kogo przemawiam. Panie, bardzom panu za jego uprzejmość obowiązana!
„Zimna jak marmur – przemknęło przez głowę Rolandowi. – Byłżebym13 okłamywany?…”
Nastąpiła chwila przykrego dla wszystkich milczenia. Na szczęście zjawił się margrabia. Przybywał on w porę, aby wyprowadzić z kłopotu troje osób niewiedzących, co począć z sobą. Margrabia nie przybywał sam. Towarzyszył mu Sawiniusz de Cyrano.
Szlachcic zbliżył się do dam krokiem posuwistym i złożył ukłon tak niski, że aż pióro jego wielkiego kapelusza musnęło żwir alei. Moda ówczesna inaczej kłaniać się nie pozwalała.
– Witaj, panie de Bergerac! – zawołała żywo margrabina, rada przybywającym – jakżem szczęśliwa, że pana oglądam! Przez długie dwa tygodnie skąpiłeś nam swej obecności! Czyś chorował?
– Tak, margrabino! – odrzekł wesoło Cyrano i podchwytując sposobność popisania się grą słów, w której zawsze celował, dodał: – Trapiła mnie trojniaczka i czwartaczka.
13