Lato leśnych ludzi. Rodziewiczówna Maria

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Lato leśnych ludzi - Rodziewiczówna Maria страница 11

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Lato leśnych ludzi - Rodziewiczówna Maria

Скачать книгу

style="font-size:15px;">      – Może do domu pojechać, bo i chleba już mamy niewiele. Nawet nie mogę zrozumieć, gdzie mi tak prędko wyszedł – rzekł Żuraw.

      – Gdzie? Pewnie „domowy” wyniósł i schował lub przepasł nim Hatorę – zaśmiał się Rosomak.

      Obydwaj spojrzeli na Panterę, który z miną niewiniątka zaciągał sznurki w świeże chodaki łykowe.

      – Do domu jechać w tych dniach nie można – rzekł, jakby końca rozmowy nie słyszał – bo mi Łatana Skóra powiedziała dziś na ucho, żebym jej akuszera sprowadził. Czy pan doktor będzie łaskaw? – zwrócił się z ukłonem do Żurawia.

      – Wypatrzyłem drugą barć – rozstrzygnął kwestię Rosomak.

      – No to i po co majaczysz i nas się radzisz?

      – A po to, żem fajki poobiedniej nie dopalił, a wyście statków nie zmyli. Jak się to skończy, to ruszymy wszyscy na ciężką robotę. Barć jest na Chojowej Górze, za topielą.

      – Aha, musimy faszyną15 jakie takie przejście wymościć i jeszcze się skąpiemy po pas. Dobra nasza! Jazda! – porwał się Pantera do zmywania.

      Po chwili ruszyli wszyscy trzej, zostawiając chatę pod opieką Opatrzności. Nawet Kuba, zgorszony tą ogólną wyprowadzką, dopędził ich i wsunął się na poobiednią drzemkę do kieszeni Żurawia.

      Szli bez drogi za Rosomakiem i mówili o zamierzonej robocie.

      – Co roku na świętą Annę poglądam na tę Chojową Górę i łeb suszę, jak by się tam dostać – rzekł Pantera.

      – Dlaczegóż specjalnie na świętą Annę? – spytał Żuraw.

      – Bo święta Anna grzyby sieje. Nie wiesz? Na Chojowej Górze rosną pewnie od początku świata co roku i nikt nie zbiera, boć tam nawet zimą trudno się dostać. Przeklęta topiel!

      – Innym przeklęta, a nam błogosławiona – poprawił Rosomak. – Mielibyśmy to taki swój świat i raj, żeby bite drogi szły do chaty? Ucieklibyśmy po tygodniu, bo ludzie by nam życie zatruli.

      – Pewnie. Chłopi i baby do Żurawia z chorobami, Żydzi po ryby, no i goście. Rany Pańskie! Jak kiedy posłyszycie w nocy, że jęczę, wiedzcie, że mi się to śni.

      – Niech no kładki do Odrowąża nad wodą się pokażą, stary wnet się zjawi prawić mi o łamaniu w kościołach! – rzekł Żuraw.

      – Ten do nas pasuje. Temum rad – uśmiechnął się przyjaźnie Rosomak. – On mnie uczył leśnego bytu.

      Stanęli nad topielą i zaraz zawzięcie zabrali się do roboty.

      Wiązali faszynę i słali jakby pomost. Całe bagno chybotało pod stopami; musieli omijać zupełnie nieporosłe bezdnie, szukać choć nikłej skorupy białawego, gąbczastego mchu: coraz to któryś zapadał i towarzysze musieli go wyciągać na sznurze. Zmoknięci, czarni od szlamu, parujący znojem, mordowali się, walczyli, zdobywali krok za krokiem, tak w swym uporze zaciekli, że nawet się nie odzywali. A wszystko – o zdobycie tej krzyny czerwiu dla sierocego roju pszczelego.

      Gdy hejnał wieczorny otrąbiły żurawie, pół brodząc, pół pełznąc, Rosomak wydostał się z grzęzawicy i bez tchu legł pod sosną-przodownicą. Towarzysze słali bezpieczniejsze przejście, ale już też byli bez siły.

      – Wracaj, pora do chaty! – zawołał Żuraw.

      – Wracajcie, ja tu zostanę, zanocuję. Jutro rano przynieście, ile znajdziecie, sznurów, garnek z żurem, kapelusz z siatką, co wisi na ścianie w komorze, no i chleba kawałek na śniadanie.

      – Zgłodniejesz, zmarzniesz w mokrej bieliźnie! – wołał Żuraw troskliwie.

      – Zapałki i tytoń miałem w czapce, więc są suche, siekiera i nóż jest, chrustu nie brakuje. Przenocuję doskonale, o świcie już barć znajdę i co trzeba przygotuję, zanim przyjdziecie. To nie ramowy ul, co ino daszek uchylić. Będziem mieli jeszcze kramu co niemiara. Spocznę przed ciężką robotą. Żegnajcie!

      – Do zobaczenia! Będziemy o świcie.

      Rosomak został sam. Wypoczął chwilę i wnet zaczął się rozglądać i po swojemu otoczenie badać.

      Zdziwiła go dziwna cisza tego ostępu. Był pewny, że zastanie ptasie królestwo bezpieczne, a była pustka.

      Ani ujawniania się, ani świergotu, ani przedwieczornego rozgardiaszu.

      Sosny stały jakby nieme; nawet wokoło wydawały się puste. Życie kipiało dopiero za topielą.

      – Jakiś zaklęty kąt! – szepnął powstając. Obszedł brzegiem, rozglądając się. Ród starych sosen mieszał się dalej ze zwartym świerkowym porostem, podszytym gęstwą paproci i jeżyn.

      Gdy przystanął, szukając możliwej szczeliny, nagle na sośnie, tuż za nim, zaszczekał pies.

      Rosomak instynktownie za pień się cofnął i spojrzał w górę.

      Na konarze, obok siebie, siedziały dwie nieruchome, wielkie, bure postacie. Patrzały na niego dwie pary jaskrawopomarańczowych, okrągłych oczu, mrugając; i te twarze starych skąpców czy zbrodniarzy wykańczał na typ zbójecki czarny, potężny, zagięty nos-dziób.

      Bez ruchu i głosu człowiek i para wielkopańskich rycerzy-rabusiów patrzeli na siebie.

      Zrozumiał Rosomak ciszę i pustkę tego ostępu. Panowała tu burga tyrana-bandyty w pióropuszu na głowie.

      Zniszczył życie wokoło, wymordował wszystko i królował, i władał, mocarz siły nad prawem.

      – Tuś mi, krzyżacka wywłoko! – warknął zajadle Rosomak. – Tuś mi, herbowy rakarzu, kacie leśnego stworzenia, bezbożniku możny, tyranie słabych, cichych i spokojnych! Teraz na cię sąd i prawo! Teraz na cię kres! Słyszałem nieraz w nocy twe krwawe hasło i jęk ofiar i szukam cię już lata. Aż mnie tu przyprowadził opiekun pomordowanych ptasząt, byś za żywot łotrowski gardło dał. Ostatnia to twoja noc!

      Zawrócił i odszedł, rzuciwszy ten pozew. Jeszcze korzystając z ostatnich chwil dnia, odszukał barć. Wskazały mu ją wracające z boru pracownice i ucieszył się, że była niewysoko i otwór miała dość szeroki.

      – Teraz spocznę i ciszy posłucham – rzekł wyciągając się na mchach.

      Ale spocząć nie mógł. Słońce zgasło, z bagien wstawały chłodne opary; ogarnął go ziąb. Więc się rozebrał, wytarł ciało do czerwoności mchem i znowu wilgotną bieliznę naciągnął. Teraz się rozgrzał, na głód fajkę wypalił i rozdmuchał na brzegu niewielki ogieniaszek.

      Obruszyło to panów ostępu.

      – Uhu, uhu! – rozległo się ponuro, groźnie. Czarny cień wysunął się z gąszczy, miękkie skrzydła musnęły go prawie w locie, zakołowało straszydło nad ogniem i popłynęło nisko nad topielą do lasu po łup. Po chwili drugi za nim podążył.

      – Uhu,

Скачать книгу


<p>15</p>

faszyna – połączone gałęzie wikliny lub innych drzew. [przypis edytorski]