Lato leśnych ludzi. Rodziewiczówna Maria
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Lato leśnych ludzi - Rodziewiczówna Maria страница 9
– Chr-chr-chr! – zagadali do siebie.
Dzika cofnęła się i poczęła kawalera do siebie wabić; zaczęli się gonić wokoło pnia. Rozległy się chichoty, zaczepki, wreszcie popędzili oboje w puszczę po czubach drzew na wiosenne gody.
Gdy leśni ludzie zasiedli do obiadu, Rosomak zauważył brak współbiesiadnika.
– Gdzie Kuba?
– Zbałamuciła go ruda zalotnica – odparł Żuraw.
– Także pora! Wszędzie po gniazdach już są małe, a ci się dopiero zabierają na gospodarstwo! – rzekł Pantera.
– Jeszcze biedaka sowa w nocy uchwyci.
– Ja go znam, niegłupi on nocować w wilgotnej dziupli – wróci do swego rękawa.
– Zgłodnieje niebożątko.
– To mu na zdrowie wyjdzie. Już się w skórze nie mieści, tak go pasiesz.
Zaraz po obiedzie Pantera założył klacz do wozu i ruszył po ściółkę. Rosomak popłynął do koszów rybnych. Znowu Żuraw sam został.
Sprzątał prędko statki, zabawił godzinę nad swym zielnikiem, wreszcie przypomniał sobie raki i zaczął zbierać potrzebne do tego połowu narzędzia.
– Właściwie lepiej by było brać je na rybie odpadki, ale tak się biorą na głębinie, z czółna. A że Rosomak czółno zabrał, chyba będę je, brodząc, z pieczar wypłaszać – radził się Pantery, który właśnie ze ściółką nadjechał.
– Poczekaj chwilę! Zwiozę resztę i razem pójdziemy. Znam najlepsze pieczary.
– Dziękuję. Pewnieś już jakiś figiel dla mnie obmyślił. Dziś już miałem mysz w pudełku z proszkiem do zębów i zaszyte rękawy u koszuli. Dosyć na jeden dzień!
– To nie ja! Dalibóg!
– Więc któż? Może Rosomak?
– Nie, to „domowy”! Pewnieś mu nie postawił miodu w orzeszku na przywitanie!
– „Domowy” też pewnie powiesił wypchaną sowę Rosomaka na podsieniu, że nam ptaki spać nie dały od szarego świtu!
– On dziwy umie robić! Straszny psotnik!
– I „domowy” wężową skórę włożył mi do pościeli.
– A nie mógł to wąż skóry zmienić w twoim łóżku? Ty też w nim koszule zmieniasz.
I Pantera, śmiejąc się, popędził klacz.
Żuraw wziął siatkę, na obręczy rozpiętą, torbę na raki i poszedł.
Dróg nie było w ich kraju, ale każdy miał w głowie mapkę i nigdy nie błądził, i zawsze szedł najprościej.
Z biegiem czasu przecierali ścieżyny tyle co zwierz i nigdy się w kierunku nie zawahali.
I Żuraw też zaraz z polany wnurzył się w gęstwę łozy, odnalazł zeszłoroczną kładkę nad wąską topielą, wydostał się na garb olszyną porosły, przebrodził parę strug, ominął grząskie torfowisko i wykierował się jak strzała na wielki dąb na brzegu jeziora. Leżało gładkie, szeroko rozlane, zachodzące w ląd mnóstwem zatoczek. Naprzeciw bielały góry piaszczyste, jakby wyspa, i znowu tło stanowiła czarna ściana boru.
Pod dębem Żuraw się przebrał, został tylko w bieliźnie i w chodakach. Przewiesił torbę przez ramię i wszedł do wody. Zanurzał się po pas i trzymał się brzegu. Spód był dość grząski, a grunt wybrzeża pełen dziur i pieczar.
Żuraw co parę kroków siatkę w wodę zastawiał do dna, a nogą po tych pieczarach płoszył.
Gdy sieć podnosił, znajdował w niej wielkie żuki, muł, a za trzecim razem ujrzał ciemną skorupę i podniesione wojowniczo kleszcze.
– Jesteś – rzekł z triumfem, chwytając ostrożnie za grzbiet zdobycz i rzucając do torby.
Ogarnęła go zaciekłość łowiecka. Już nie patrzał ani na toń jeziora, ani na otoczenie, ani na słońce, tylko sieć zatapiał, podrywał i napełniał torbę. Aż wtem stracił grunt pod nogami i wpadł głową w jakąś bezdenną jamę pod olbrzymią olchą.
Zakotłowało się w wodzie, jakaś wielka ryba ośliznęła się po nim, połknął sporo wody, ale wnet oprzytomniał i wydostał się na powietrze. Musiał płynąć parę sążni, zanim zgruntował, potem znowu wpław łapać kapelusz i siatkę, wreszcie na brzeg wyskoczył.
– No, tym razem to chyba psota „domowego”.
Pomacał torbę – była pusta. Raki wydostały się na swobodę.
Wieczór był bliski, opar wstawał z wody, ziąb chwytał przez mokrą bieliznę, ale Żuraw zawzięcie rozpoczął połów na nawo, wracając do dębu.
Zbiegłe raki musiały jednak zaalarmować swój szczep, bo brały się tylko niedorostki, aż rybak zniechęcony zabrał się do odwrotu.
Dzwoniąc zębami, biegł do chaty; na jednym przejściu nad topielą pośliznął się i wpadł w szlam i już z daleka posłyszał trąbkę na alarm i pohukiwanie towarzyszy.
Wybrali się ku niemu niespokojni.
– Czyś ty zbłądził? – spytał Rosomak.
– Nie, tylkom się zagapił i wpadłem w tę jamę pod olchą.
– A suma nie było?
– Był. Okrutny. Mogłem rękami brać, ale o sobie myślałem, nie o nim.
Pantera już torbę obmacywał.
– Co tam? Kilka szczypawek.
– Bo wielkie drapnęły, jakem nurka dał. Brr! jak zimno! A nie wiecie, czy Kuba nocuje w rękawie?
– Myśmy o ciebie byli trwożni. Nie patrzałem.
– A wieczerzy nie ma?
– Owszem. Zacierki na mleku ugotowałem, aleśmy ciebie czekali i wreszcie poszli ratować.
W chacie było przyjemnie, ciepło, ale Żuraw nie dał się przekonać i przede wszystkim do cna się na czysto wykąpał.
Gdy przyszedł na wieczerzę, rzekł z pewnym zawodem w głosie:
– Wiecie? Kuba jest w rękawie.
– Toć się troskałeś, by w lesie nie nocował.
– No tak, pewnie, ale zawsze to dowód strasznego sybarytyzmu.
– Nareszcie