Krzyżacy, tom drugi. Генрик Сенкевич
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Krzyżacy, tom drugi - Генрик Сенкевич страница 4
Nie mogli go razić przez plecy, gdyż z początku nie mogli go dognać, a przy tym pospolici żołdacy bali się zbliżać nawet z tyłu, rozumiejąc, że gdyby się obrócił, żadna moc ludzka nie wyrwie ich śmierci. Innych chwyciło zupełne przerażenie na myśl, że zwykły mąż nie mógłby sprawić tylu klęsk i że mają do czynienia z człowiekiem, któremu jakieś nadludzkie siły w pomoc przychodzą.
Lecz stary Zygfryd, a z nim brat Rotgier wpadli na galerię, która biegła ponad wielkimi oknami sali, i poczęli nawoływać innych aby chronili się za nimi, ci zaś czyniąc to skwapliwie, tak że na wąskich schodkach przepychali się wzajem, pragnąc jak najprędzej dostać się na górę i stamtąd razić mocarza, z którym wszelka walka wręcz okazywała się niepodobną. Wreszcie ostatni zatrzasnął drzwi prowadzące na chór i Jurand pozostał sam na dole. Z galerii ozwały się krzyki radości, tryumfu i wnet poczęły lecieć na rycerza dębowe ciężkie zydle, ławy i żelazne kuny34 od pochodni. Jeden z pocisków trafił go w czoło nad brwiami i zalał mu krwią twarz. Jednocześnie rozwarły się wielkie drzwi wchodowe i przywołani przez górne okna knechci wpadli hurmem do sali, zbrojni w dzidy, halabardy, topory, kusze, w ostrokoły, drągi, powrozy i we wszelką broń, jaką każdy mógł naprędce pochwycić.
A szalony Jurand obtarł lewą ręką krew z twarzy, aby nie ćmiła35 mu wzroku, zebrał się w sobie – i rzucił się na cały tłum. W sali rozległy się znów jęki, szczęk żelaza, zgrzyt zębów i przeraźliwe głosy mordowanych mężów.
Rozdział drugi
W tej samej sali wieczorem siedział za stołem stary Zygfryd de Löwe, który po wójcie Danveldzie objął tymczasem zarząd Szczytna, a obok niego brat Rotgier, rycerz de Bergow, dawny jeniec Juranda, i dwaj szlachetni młodzieńcy, nowicjusze36, którzy wkrótce przywdziać mieli białe płaszcze. Wicher zimowy wył za oknami, wstrząsał ołowiane osady okien, chwiał płomieniem pochodni palących się w żelaznych kunach, a kiedy niekiedy wypychał z komina kłęby dymu na salę. Między braćmi, chociaż zebrali się na naradę, panowała cisza, albowiem czekali na słowo Zygfryda, ów zaś, wsparłszy łokcie na stole i splótłszy dłonie na siwej pochylonej głowie, siedział posępny, z twarzą w cieniu i z ponurymi myślami w duszy.
– Nad czym mamy radzić? – spytał wreszcie brat Rotgier.
Zygfryd podniósł głowę, popatrzył na mówiącego i zbudziwszy się z zamyślenia, rzekł:
– Nad klęską, nad tym, co powie mistrz i kapituła, i nad tym, by z naszych uczynków nie wynikła szkoda dla Zakonu.
Po czym umilkł znów, lecz po chwili rozejrzał się naokół i poruszył nozdrzami:
– Tu czuć jeszcze krew.
– Nie, komturze37 – odpowiedział Rotgier – kazałem zmyć podłogę i wykadzić siarką. Tu czuć siarkę38.
A Zygfryd spojrzał dziwnym wzrokiem po obecnych i rzekł:
– Zmiłuj się, Duchu Światłości, nad duszą brata Danvelda i brata Gotfryda!
Oni zaś zrozumieli, że wzywał miłosierdzia boskiego nad tymi duszami i że wzywał dlatego, iż po wzmiance o siarce przyszło mu na myśl piekło, więc dreszcz przebiegł im przez kości i odrzekli wszyscy naraz:
– Amen! amen! amen!
Przez chwilę znów było słychać wycie wiatru i drganie osad okiennych.
– Gdzie ciało komtura i brata Gotfryda? – spytał starzec.
– W kaplicy; księża śpiewają nad nimi litanie.
– W trumnach już?
– W trumnach, jeno39 komtur głowę ma zakrytą, bo i czaszka, i twarz zmiażdżone. – Gdzie inne trupy? i ranni?
– Trupy na śniegu, aby zesztywniały, zanim porobią trumny, a ranni opatrzeni już w szpitalu.
Zygfryd splótł powtórnie dłonie nad głową:
– I to jeden człowiek uczynił!… Duchu Światłości, miej w swojej pieczy Zakon, gdy przyjdzie do wielkiej wojny z tym wilczym plemieniem!
Na to Rotgier podniósł wzrok w górę, jakby coś sobie przypominając, i rzekł:
– Słyszałem pod Wilnem, jako wójt sambijski mówił bratu swemu, mistrzowi: „Jeśli nie uczynisz wielkiej wojny i nie wytracisz ich tak, aby i imię nie zostało – tedy biada nam i naszemu narodowi”.
– Daj Bóg takową wojnę i spotkanie z nimi! – rzekł jeden ze szlachetnych nowicjuszów.
Zygfryd spojrzał na niego przeciągle, jak gdyby miał ochotę powiedzieć: „Mogłeś dziś spotkać się z jednym z nich” – lecz widząc drobną i młodą postać nowicjusza, a może wspomniawszy, że i sam, choć sławion z odwagi, nie chciał iść na pewną zgubę, zaniechał wymówki i zapytał:
– Który z was widział Juranda?
– Ja – odrzekł de Bergow.
– Żyje?
– Żyje, leży w tej samej sieci, w któraśmy go zaplątali. Gdy się ocknął, chcieli go knechci40 dobić, ale kapelan nie pozwolił.
– Dobić nie można. Człek to znaczny między swymi i byłby krzyk okrutny – odparł Zygfryd. – Niepodobna41 też będzie ukryć tego, co zaszło, gdyż zbyt wielu było świadków.
– Jako więc mamy mówić i co czynić? – spytał Rotgier.
Zygfryd zamyślił się i wreszcie tak rzekł:
– Wy, szlachetny grafie de Bergow, jedźcie do Malborga do mistrza. Jęczeliście w niewoli u Juranda i jesteście gościem Zakonu, więc jako gościowi, który niekoniecznie potrzebuje mówić na stronę zakonników, tym snadniej42 wam uwierzą. Mówcie przeto, coście widzieli, że Danveld, odbiwszy pogranicznym łotrzykom jakowąś dziewczynę i myśląc, że to dziewka Jurandowa, dał znać o tym Jurandowi, któren też przybył do Szczytna, i… co się dalej stało – sami wiecie…
– Wybaczcie, pobożny komturze – rzekł de Bergow. – Ciężką niewolę znosiłem w Spychowie i jako gość wasz rad43 bym zawsze świadczył
33
34
35
36
37
38
39
40
41
42
43